jakby nie ogarniał tej kuwety.. :)
Nowe przygody porypanego przedszkolaka
Dzień XIV
Już drugi raz okazało się, że w przedszkolu można się czegoś ciekawego dowiedzieć. Pani opowiadała nam ostatnio o wróżbach andrzejkowych, a na koniec zafundowała nam mały pokazik lania wosku. Ubaw mieliśmy nie z tej ziemi, szczególnie wtedy, jak sobie wróżył Gruby Artur.
Najpierw nie mógł trafić w kluczową dziurę... ale ja go rozumiem, bo po naszych próbach była tak zatkana, że faktycznie trudno było wcelować. Do miski z wodą wpadło tylko kilka kropelek wosku i zrobiły się z nich takie fajniusie kuleczki, za to na kluczu wykapał sobie niezłą woskową wieżyczkę. Letki Maniek stwierdził od razu, że Gruby wywróżył sobie pudełko tiktaków i że zrobi po nich wielką kupę. Arturowi się to nie bardzo spodobało, bo dla niego jakieś śmieszne dwie kalorie to pryszczycho, więc postanowiliśmy powróżyć sobie jeszcze raz w spokoju, a przy okazji chcieliśmy potrenować trafianie do dziurki... na przyszłe Andrzejki będziemy już mistrzami. Umówiliśmy się u Gałązki, bo w domu miała być tylko jego siostra, która do naszych spraw chyba boi się wtrącać. Mieliśmy więc spokój i mogliśmy się wziąć do roboty.
Przygotowaliśmy sobie garnek, świeczkę, miskę z wodą, klucz i lejek. Nie znaleźliśmy klucza z dużą dziurą, więc żeby trafić w otworek takiego od mieszkania musieliśmy użyć lejka.
Zapaliliśmy gaz, wrzuciliśmy świeczkę do garnka i czekaliśmy, aż się roztopi. Nie przewidzieliśmy tylko jednego (zresztą kto by to przewidział...), że się kurde frans zapali ten sznurek, co go jakiś fajfus wepchał do środka! Pożar w garze był coraz większy, no to żeby nie spalić kiełbachy, co się suszyła nad kuchenką, chlusnęliśmy do garnka szklanką zimnej wody. Wystraszyliśmy się cholernie, bo z garnka wyskoczył wielki czarny dżin! Taki do sufitu. Zaczęliśmy się drzeć i wtedy do kuchni wpadła siostra Gałązki... no i (ale wstyd...) okazało się, że to nie żaden dżin, tylko taki dym poleciał. Siostra Gałązki (właśnie się dowiedziałem, że ma na imię Miśka) zaczęła się na nas drzeć, bo na suficie została wielgaśna czarna plama, a w kuchni zrobiło się ciemno od dymu. Miśka (muszę zapytać Gałązkę co to za imię) wskoczyła na taboret, żeby otworzyć dwa okna. Trzeciego się nie dało, bo było umocowane na stałe... przynajmniej tak nam się wydawało... bo kiedy siostra Gałązki otworzyła drugie okno, to środkowe walnęło o stół i się, cholewa, stłukło.
Jakoś tak nie bardzo byliśmy ciekawi, co się jeszcze schrzani, więc grzecznie się pożegnaliśmy. Jakby jeszcze mało było nieszczęść, przed klatką nadzialiśmy się na rodziców Gałązki... coś mi się wydaje, że ten dobry humor szybko im minął...
Ojjj... przechlapała sobie Miśka na cacy...
Autor: Gocha i Sheeva