Po jej policzkach spływały gwiazdy, lśniące w sztucznym blasku żarówki kryształy. Nigdy nie byłem równie poważny jak wtedy. Z jednej strony, wahałem się, z drugiej, nie mogłem tego okazać. Bałem się odrzucenia, bólu, sprawienia jej jeszcze większej przykrości, ale wiedziałem, że muszę zaryzykować, by żyć, by przestać w końcu śnić.
Ująłem jej twarz w swe silne dłonie. Czułem się, jakbym trzymał w nich najdelikatniejszy kwiat, rzeźbę z wody i szkła, która w każdej chwili może rozpaść się na miliony kawałków. Kciukami otarłem z niej łzy, choć po chwili i tak pojawiły się nowe. Niepewny przygryzłem zębami dolną wargę, nie mogłem tego spieprzyć. Powoli przysunąłem swoją twarz, dając jej szansę na odmowę. Nie uciekła, nie uchyliła się, a więc drobnymi pocałunkami zacząłem osuszać jej policzki. Każda łza była jak ocean zła i smutku, bólu i niewypowiedzianych słów, niespełnionych marzeń, straconych okazji, snów, które zawsze były tylko snami... Tonąłem, by ona mogła zaszczycić świat choć jednym uśmiechem i to działało. Gwiazdy przestały spadać z nieba jej oczu. Wargi rozchyliły się, wypuszczając jeden drżący oddech, jego ciepło owinęło moją twarz.
Uniosła dłoń i wplotła palce w moje włosy. Nogi uginały się pode mną, lecz w tej chwili byłem jej ostoją, oparciem, tym, czego potrzebowała. Jej wzrok prześlizgiwał się po mojej twarzy - kwadratowej szczęce, ustach, nosie, aż do oczu. Zatraciła się w tej czynności i tak jak wcześniej ja rozdarta przygryzała wargi. Była taka słodka, niewinna, gotowa w każdej chwili uciec - przestraszyło mnie to. Nigdy nie trzymałem w rękach czegoś, kogoś tak delikatnego. Jednak urzekły mnie te jej modre tęczówki, psotne iskierki, które zawsze w nich tańczyły. To była ona. Najpierw ucałowałem jej nos, potem kąciki oczu i ust, aż w końcu dolną wargę, górną i cały świat w jednej chwili zapłonął. Wszystko wokół trawił ogień, oprócz nas, chronionych przez gwiazdy jej oczu.
E.