Znowu to mnie dopadło.
Jakiś cholerny weltshmerdz, czy jak to tam sie pisało.
Zapierdalam jak głupia, nie majac czasu ani siły na nic, a jak już jest wolna chwila, nie mam ochoty.
Chciałabym być jak w gimnazjum. Radosna. nie myslec o tym wszystkim. Po prostu cieszyc sie życiem, tym co jest, najdrobniejszymi rzeczami.
Chciałabym uciec, w jakies hobby, albo przynajmniej ajkas serie, nie wiem, mange, anime, czy chociaz ksiażke. Cokoliwek, co by mnie wciagneło, zainteresowało. Ale nawet, jak sie cos takiego znajdzie, albo szybko sie kończy, albo trace chęci.
Coraz częsciej nachodza mnie te myśli... zerkam za barierke, na pędzący samochód, na ostrze. Kiedys powstrzymywąła mnie mysl "to zwykłe tchórzostwo, nie można marnowac życia!". Teraz strach przed bólem i tym co po śmierci. Ale jest też strach przed tym co jutro. Te lęki są coraz gorsze, po śmierci babci, która była dla mnie bardzo, bardzo wazną osobą, nasiliły sie niesamowicie. Kiedyś je ignorowałam, teraz nie potrafie. Mysle, widze rzeczy, których nie chciałabym zauważać.
Wielu ucieka w procenty, narkotyki, tytoń... Mnie zawsze coś odtraca. Doświadczenie życiowe, własne zasady, ale przede wszystkim, to samo uczucie, ze to po prostu nie ma sensu. Chyba jedyny plus tego, co sie dzieje u mnie w głowie....
Dodatkowo zaczełam oddalac sie od ludzi. Od przyjaciół, kumpli, znaomych.... Nie chce tego, ale tak sie dzieje. Czytałam dzisiaj o hikikomori... boze, jak często byłam blisko takiego stanu.
owszem, amm dni w których jestem pełna radości i energii, ale jeszcze nigdy nie miałam tak często doła. Do tego, aż tak głębokiego.
Dlaczego tak sie dzieje?
Nie potrafie sie cieszyć.
Nie widze sensu.
Nie mam sił, chęci.
Oddalam sie.
Dlaczego?
Nie chce tego! Przecież mam dopiero 18 lat! Powinnam korzystac, radować sie z życia!
Ale nie panuje nad tym.
Co gorsza, czuje, jakbym pociagała za soba kogoś bardzo mi bliskiego. To chyba najgorsze ze wszystkiego. Nie chce, żeby on tez tak miał. Chciałabym zawsze widziec go szczesliwego i beztroskiego. Ale coraz cześciej tak nie jest. Czuje, ze mam na to duży wpływ.
Za dużo widze.
Za dużo mysle.
Za dużo rozumiem.
Zbyt wiele czuje.
W tym tkwi mój problem.
Tak bardzo chciałabym byc głupia. Albo przynajmniej nie mysleć.
Może terapeuta to nie taki zły pomysł...
Tylko co mu powiem? Jak moze mi pomóc?
Co innego pomagac innym, co innego pomóc samemu sobie...
Dlaczego o tym wszystkim pisze? Nie wiem. Zawsze staram sie wygladac na szczesliwą i podnosić innych na duchu. Ale czasami po prostu mam ochote to z siebie wyrzucić. Musze. Inaczej wybuchne.
Mozecie mnie teraz uwazac za kompletne emo. Nie obchodzi mnie to. Nie da sie wiecznie stwarzac pozorów "wszystko jest super". Kazdy ma prawo do tego, żeby wyrzucić to z siebie.
Poza tym, prawdopodobnie nikt tego nie przeczyta. Ale to ok, nie napisałam tego dla ludzi, tylko dla siebie.
Mam nadzieje, że przynajmniej wy macie lepszy humor. I że mi również w końcu przejdzie.
(btw, wiem, pełno literówek, ale nie chce mi sie poprawiać...)