photoblog.pl
Załóż konto
Dodano: 9 MARCA 2014

Obiad na tle mostu Vasco da Gamy

Spakowałam się w weekend.

Chciałam wystartować w poniedziałek, ale z powodu roztrzepanej organizacji potrzebowałam na przygotowania jeszcze jednego dnia roboczego.

A organizacja roztrzepana była poniewarz całe to pakowanie i zbieranie gadżetów, forsy itd. upływało pod znakiem zapytania - czy ostatecznie wyruszę, czy może się rozmyślę? Czy w pewnym momencie nie obudzi się we mnie ten typ rozsądku, który zamiast pomagać staje człowiekowi na drodze do bycia spełnionym. Miałam nadzieję, że nie.

W poniedziałek wieczorem mój plecak czekał już załadowany po brzegi, a nawet i za brzegi. Nastawiłam budzik na 5:30 i poszłam spać. Zwyczajnie, bez większej ekscytacji, bo wciąż w stanie jednej wielkiej niepewności.

 

5:30, dzwoni budzik. Wstać, czy nie wstać? A może jednak jutro?...

Nie. Muszę to zrobić wcześniej czy później, po prostu muszę, a odkładanie będzie jedynie przedłużaniem oczekiwania, marnowaniem czasu na analizowanie, tak na prawdę, już podjętej decyzji.

Teraz albo nigdy!

 

Wstałam, ubrałam się, zjadłam coś na szybko. Ostatnie małe szarpaniny z bagażem i biegiem, biegiem na tramwaj! Zapomniałam okularów, szczotki do włosów i szczoteczki do zębów. No problem, te drobiazgi nie zatrzymają mnie ani minuty! Chyc do tramwaju, potem przesiadka w autobus, raz, dwa byłam na Bielanach, spacer na znaną mi już stację Orlen, przy wieździe na autostradę w stronę Berlina.

Stoję prawie przy wylocie zjazdu, na polu wyłączonym z ruchu i macham, i macham, i macham. Macham ale nie znajduje się chętny żeby pomóc mi wystartować. W końcu słyszę za sobą klakson, odwracam się, a tam wołają mnie Panowie z białego busika i mówią, że beze mnie nie jadą.

Uradowana wrzuciłam plecak, potem siebie i odjechałam z pięcio osobową załogą Panów jadących do Danii jako monterzy pieców przemysłowych. Większą część czasu spędzonego w ich busiku umilał mi Pan siedzący obok, który rozbawiał wszystkich swoimi bulwersami a propo polityków - złodziei!, kłamców!, bezmózgów! "Kamiona mi dajcie to zrobie z nimi porządek! Imbecyle zaje***e! Przepraszam Panią najmocniej ale, AŻ MNIE TRZĘSIE! Kamienia mi dajcie bo nie wytrzymam! Kur** m**! Przepraszam Panią, oczywiście żartuję. He he... A słyszeliście co ten baran jeden z drugim zrobili?! Grzesi jak mu tam było? No temu co[...]". I tak dalej... te słowa, gestykulacja i wygląd typowego robotnika około pięćdziesiątki... całość była na żywo po prostu rozbrajająca.

Panowie mieli mnie wysadzić na stacji przed zjazdem, który rozdzielał nasze kierunki, ale okazało się, że skręt był jednak wcześniej. Trudno skręciliśmy i koniec końców zniosło mnie w okolicę oddaloną o jakieś 200km od Hamburga.

Problem polegał na tym, że aby się cofnąć na właściwą drogę musiałam przedostać się na drugą stronę autostrady, a to nie jest prosta sprawa. W końcu panowie wysadzili mnie na parkingu, w którego okolicy miałam nadzieję znaleźć jeden z tych mostów, które mają słóżyć zwierzętom jako bezpieczne przejście na drugą stronę autostrady.

Znalazłam taki ale dopiero przy następnym parkingu, do którego podwiózł mnie bardzo miły kierowca ciężarówki.

Przeszłam kawałek laskiem, potem przez mostek, potem znowu laskiem i już byłam na dzikim parkingu na drodze w moją stronę.

Z tamtąd na stację podwiózł mnie łysy jak kolano niemiec, w czarnej osobówce z ładną berzową tapicerką.

Tam skolei między ciężarówkami zagadał do mnie po angielsku Litwin, z którym już cofnęłam się do miejsca gdzie wysadzić mieli mnie monterzy pieców z białego busa.

Spotkałam genialnego młodego polaka, oczywiście kierowcę TIRa, który na wstępie zaproponował mi kawę. Podziękowałam bo pijam żadko, ale rozmowa była przesympatyczna, gościu był mega pozytywny i pełen energii.

Wychaczył mi następnego kierowcę, miłego, spokojnego Pana, z którym jechałam krótko, ale ten też pomógł mi znaleźć następną przesiadkę.

Trafiłam do gościa słuchającego wyłącznie polskiego rapu, a że w technikum słuchałam dużo tej muzyki to mieliśmy temat na start. Jeszcze w Niemczech zatrzymaliśmy się na nocny postój, przespałam się na górnym łóżku, o 5:00 wstałam, za 3 euro wzięłam prysznic na stacji, zjedliśmy śniadanie i o 6:00 ruszyliśmy dalej. Przejechałam z nim kawałek Niemiec, Holandię i Belgię.

Nie pamiętam w tej chwili w jakim miejscu mnie wysadził, ale na parkingu stanęliśmy obok polaka Janka...

Janek był przesympatycznym gościem chyba ok. pięćdziesiątki. W kabinie na fotelach i pod nogami miał położone sztuczne owcze skury, a do słuchania puszczał Jean Michael Jarre'a, płytę z której utwory są jednymi z pierwszych jakie pamiętam z dzieciństwa. Kiedy znudził nam się Jarre, zapuściliśmy "sentymentalne smenty" Szczepanika. Dostałam od Janka jogurt pitny który okazał się potem, poza czekoladą na stacji, moim obiadem i ostatnim posiłkiem dnia.

Janek złapał mi kolejnego polaka, którego imienia niestety nie pamiętam, ale gość był zabawny i bezpośredni więc też fajnie się z nim jechało. Z nim pokonałam dwa fajne mosty w Le-Havre i niedługo za nimi nasze drogi się rozeszły.

Zostawił mnie na stacji gdzie spotkałam dwóch bardzo miłych polaków. W prawdzie nigdzie mnie nie podwieźli bo akurat stanęli na dwu dniową pauzę, ale od jednego dostałam w prezencie mapę Francji.

Przy dystrybutorze zagadałam do Francuza Aleksa, który ledwo ledwo znał angielski ale to wystarczyło żeby dogadać się na tyle, że zabrał mnie do  La-Rochelle, a potem pod La Rochelle do La Jarrie, gdzie mieszka wraz z dziewczyną. Przenocowali mnie, poczęstowali śniadaniem, wzięłam prysznic i podwieźli mnie na autostradę w stronę Bordeaux. Dostałam karteczkę z ich adresem, nazwiskami francyskich muzyków i nazwami potraw i alkoholi, które polecają mi spróbować i pożegnaliśmy się.

Zeszłam z autostrady na drogę krajową i ledwo trzy razy zamachałam ręką zatrzymała się francuzka. Całkiem nieźle mówiła po angielsku więc trochę porozmawiałyśmy o podróżach i jej synach, z których jeden mieszka w Kanadzie, a drugi w Argentynie.