(Weronika)
Józefina, czerwiec.
Jest słonecznie. Zakładam nie swoje kapcie, na biodrze niosę miskę, taką przezroczyście beżową z praniem. Lewa noga na pierwszym stopniu, prawa na drugim. Tak lewa już na ziemi, prawa na ziemi. Lewa, prawa, lewa, prawa. Lewa na trawie, prawa na trawie. Lewa, prawa... Kupa kury. Kupa kury, nieważne. Rozwieszone białe prześcieradła. Słońce, zielone i kury coś mówią. A może te motyle?
Schylam się po pierwszy kawałek materiału z góry czystości. Chwytam za dwa końce, trzepię, dwa razy, sięgam bo dwie klamerki tego samego koloru. Nie przesadzam, mogą różnić się odcieniami, bo niektóre są już mądrzejsze. Zawieszam, przypinam.
Robię to jakoś z zamkniętymi oczami, bo otwieram je dopiero teraz, kiedy się odwracam i stoi on. Nie stoi. Kocham tą twarz, to odsłonięte czoło, Miłością słoneczną, zieloną i białą. Mówi do mnie czołem. Fałdkami, fałdeczkami koło ust. Ja schylam się znowu. Mówi najpiękniej o najpiękniejszym. Ja rozwieszam.