dzisiejszy dzień był... dziwny.
to znaczy, pozytywnie(!) dziwny.
wydarzyło się coś, czego jeszcze nigdy, w moim dwudziestoletnim życiu nie doznałam.
ktoś powiedział mi, że się we mnie zakochał.
oke, oke, wiem, ze brzmi lamersko, ale tu chodzi o coś poważnego, a nie o gry i zabawy typu "chcę porobić sobie z ciebie jaja, więc ci powiem, że cię kocham".
przynajmniej tak mi się wydaje...
ale cóż, pozwoliłam sobie na chwilę zapomnienia i doszłam do wniosku, że uwierzę temu komuś.
to bardzo miłe uczucie.
ogółem mężczyźni mnie drażnią, jeżeli chodzi o stosunki damsko-męskie.
tak, mam po nich traume.
kto by nie miał, po [myśli, liczy i nie umie się doliczyć] bóg-sam-nie-wie ilu facetach, którzy robili z kobiety totalną idiotkę.
ostatnio napatoczył się jeden taki, co był dla mnie bardzo miły, ale nie kochał mnie (jak mogliśmy być ze sobą aż siedem miesięcy..?).
co mnie czeka teraz?
nie wiem.
jak narazie trapi mnie jedno:
nie chcę zranić tego kogoś.
of course, bardzo go lubię i chciałabym żeby coś mądrego z tego wyszło, ale cóż...
mój niepohamowany charakter jest... poprostu zjebany.
nigdy nie wiem kiedy wypale coś głupiego, mam opóźniony zapłon w myśleniu i mam pecha.
dziwna mieszanka, efekt jest jaki jest (popacz no ino na Johnnego to bydziesz wiedzoł).
sigh... enough!
I shall just go with the flow...
[the end.]