Czasami mam wrażenie, ze życie robi sobie ze mnie żarty. Gdybym mogła postarać się bardziej, oddać więcej, jeszcze więcej to czułabym się jeszcze gorzej. Chociaż nie wiem czy można czuć się gorzej.
Tak, może i się użalam, ale nie widzę w tym momencie żadnego innego rozwiązania.
Być może to tylko kryzys, może mój wewnętrzny, może się buntuję, ale coś w środku nie pozwala mi na dalsze życie tudzież bardziej właściwszym określeniem egzystencję. Nie znam drugiej tak niedowartościowanej, zniszczonej psychicznie, zgniecionej, zmielonej i wyplutej przez ludzi. Przez człowieka. Tak nie powinno być. Nie powinnam zastanawiać się "co ja tu w ogóle robię, na co komu ja jestem? Czy w znaczę cokolwiek ? Dla kogoś ?"
Poddaję się. Nie potrafię walczyć, nie mam siły, nie chcę zniszczyć swojego świata... nie mam innego.
Nie mam nic więcej. Jestem nikim bez mojego świata. To się nazywa manipulacja.
Gdzie się podziało moje nastawienie ? Gdzie się podziałam ja ? Chyba zagubiłam sie w tym wszystkim, a w sumie to w niczym. Nic jest niszczące, do szpiku kości przeszywa, uśmierca duszę, cały optymizm, wszystko na czym człowiekowi zależy personalnie/osobiście/intymnie/indywidualnie (potrzebne podkreślić).
Ile można się uśmiechać, ile można spoglądać się pustymi oczami, pustym wnętrzem ? Bo wnętrza nie ma. Nie ma nic.
Maskarada ? Czemu nie, ale jak długo ? Jak długo można zniesć samego siebie, nienawidząc się coraz bardziej ?
Grunt, że trzymam się normalności. Jeszcze.
Gdzie jest światełko na końcu tunelu ?