W życiu jest jak w gównianym kalejdoskopie. Obrazy, odczucia, myśli zapieprzają przed siebie jak szalone, a biedny umysł wariuje od tego niczym mucha na widok krowiego placka. I chyba nigdy nie przewidzisz co Ci wpełznie do tego durnego łba w momencie, kiedy wszystko było spisane na straty, kiedy już pakowałeś swoje walizki i psioczyłeś na każdy atom wszechświata.
Myślę, że coś ze mną nie tak. Płaczę, dużo płaczę gryząc poduszkę, żeby nie robić tego za głośno, żeby nikt nie widział, nie wiedział. Wszystko wraca, powoli się skrada, nie za głośno, żebym nie wiedziała kiedy uderzy, kiedy znów wpierdoli się do mojego serca ta jebana nadzieja, mówiąca "a może jednak?", i na nowo rozjebie moje zycie w pierdyliard małych kawałeczków.
Chcę odejść, uciec, zacząć wszystko od nowa, inaczej, po swojemu, bez zbędnych pytań. Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak upokorzona przez codzienność. Wypaliłam się. Tak zwyczajnie, dopadło bez ostrzeżenia.
Chyba wystarczającą ilość razy mierzyłam się z ludźmi, by z czystym sumieniem móc stwierdzić, ze niekiedy ich psychika mało różni się od wybornie cuchnącego gówna
Jakieś 3 godziny i 32 minuty temu minął 27 dzień.
Świat sie zatrzymał.
Już nic mnie nie zdziwi.