Dni. Dni są takie dziwne. Nie lubię ich. Są zbyt jasne, zbyt przepełnione życiem, zbyt codzienne, zbyt.... Są bardzo zbyt i nie można tego zmienić. Lubię noce, bo są ciemne i ciche, mogę schować się w nich w czarnej, ogłuszającej, zimnej ciszy i odizolować się od cholernego życia, głupiej rzeczywistości. Wtedy moim zagubionym problemom, obłąkanym zmysłom i chorym myślom przyświeca srebrny księżyc, a milion gwiazd topi je w swoim pyle. Leżę na zimnym łóżku zaplątana w okropnie lodowatą kołdrę i myśle.
Czuję coś zimnego na policzkach. To chyba łzy. Tak to one. Lubię je. Spływają powoli po zapadniętej, białej twarzy. Wszystko mnie boli. Nie mam siły. Nie mam nadziei. Nie mam nic, co by mi pomogło. Boli mnie każda najmniejsza część ciała, każda kosteczka i każdy mięsień sprawia ból. Zdaję sobie sprawę, że nie jadłam nic od kilku dni i, że żołądek przyrasta mi do kręgosłupa. Nie wstanę z łóżka, bo to nie jest to czego pragnę. Kilka dni temu próbowałam zrealizować moje pragnienia, niestety nie udało się. Teraz mam tylko krwiste ślady na rękach... Kiedy pomyślę o tych wszystkich rozmowach, troskach, spojrzeniach i łzach... Nie potrafię.. Duszę się smutkiem unoszącym się ciężką mgłą w pokoju zasypanym zmartwieniami, złamanymi planami, pustym echem samotności, ciszą opatuloną tęsknotą. Jest noc, kocham je, bo mogę być pewna, że nikt tu nie wejdzie i nie przeszkodzi mi w czymś, co oni nazywają "dochodzeniem do siebie".
Świta. Do pokoju wpadają pierwsze, pojedyncze promienie słońca, teraz dopiero mogę zasnąć. O ustalonej godzinie przyjdzie matka, potem wejdzie tu ojciec, potem znów matka itd itd itd, aż głowa rozboli mnie tak, że nadejdzie noc i będę mogła spokojnie leżeć wpatrzona w sufit i mieć świat w tyłku.
Więc stało się, niebo zajaśniało na dobre.
Słońce jest już wysoko i coraz bardziej próbuje wżerać się do pokoju. Nie lubię go. Jest zbyt jasne, zbyt oczywiste i codziennie takie samo. Tego pokoju też nie lubię, duszę się w nim. Lubię tutaj tylko mój parapet i okno. Często na nim siadam i kreśląc na kartkach jakieś bazgroły, oglądam wszystko, jakbym była jakąś niezmierzoną królową, a cały światek za moim oknem należał właśnie do mnie. Wtedy czuję się wolna, jedynie wolna w całym tym cholernym życiu. Zapominam na chwilę o otaczającej mnie przestrzeni i nawet się uśmiecham, ale nie trwa to długo, raczej bardzo króciutko, króciuteńko.
Słońce wpadało przez rolety i omiatało cały pokój, pierwszymi promieniami. Moje dni... hmm... Dni, w których zderzam się z rzeczywistością. Nigdy nie są wesołe. Otwieram wtedy oczy i wiem jak mi źle. W zasadzie nie jestem pewna o co do końca chodzi, ale jest mi źle, beznadziejnie źle...Czuję się głucha i okropnie pusta w środku i nie jest to wywołane okropnie ssącym głodem, bo nic nie jestem w stanie przełknąć, ale sama nie wiem czym. Jestem w stanie tylko oddychać i myśleć o wszystkim jakbym zgubiła się we własnej egzystencji, którą rzadko można nazwać życiem. Budzę się wtedy i otwieram oczy, ale nie siadam, nie wstaję, bo to nie ma sensu, bo nie mam siły. Takie dni najlepiej nadają się do przespania, ale co z tego, skoro nie mogę zmrużyć powiek... Oddycham ciężko i w końcu wstaję. W łazience patrzy na mnie z lustra obca mi osoba, przeraźliwie blada, z kaprysem bólu na twarzy. Nie znam jej. Czasami zastanawiam się czy gdybym mijała siebie na ulicy, poznałabym się? Zawsze dochodzę do innych wniosków. Często uznaję, że nie zwróciłabym na siebie uwagi, bo nie mam w sobie niczego specjalnego... Ba! Nawet niczego ładnego. Długo myję zęby, jakby to mogło pomóc w ogarnięciu pustki. Nie maluję się, nie stroję, zostaję w wyciągniętej koszulce i dresach, nie mam dla kogo wyglądać jak człowiek. Od kiedy w ogóle mogę nazywać się człowiekiem? Takie dni dla zasady są pochumrne, czasem nawet deszczowe, siadam wtedy na parapecie i obserwuję migające krople albo płynące leniwie szarobure chmury, które są tak przygnębiające. Wtedy już nic nie ma sensu, więc maluję paznokcie, na ostry róż, przecież nikt ich nie zobaczy... Nikt nie zobaczy mnie, bo nie chcę się im pokazywać... Postanowiłam to właśnie dzisiaj, właśnie w taki dzień. Puszczam muzykę, nic nie pomaga. Wyłączam ją. Teraz mam też ból głowy. Czytam. Czytam coś nudnego, sama nie wiem już o czym, ale bohaterka jest nieszczęśliwa i umiera. Czyli happy end. Dziś też bym tak chciała, moje nowe marzenie... Dzień mija. Nie wiem dlaczego, ale nie pamiętam co działo się od rana... Niektóre momenty są niewyraźne. Znów siadam na łózku i znów chcę płakać, tak cholernie pragnę płakać, łkać, dusić się szlochem... Ale nie mogę, łzy nie chcą płynąć, a ja nadal jestem pusta, tak obżydliwie pusta w środku. Nienawidzę siebie. Nienawidzę być.
Znów jestem w łazience. Wchodzę pod prysznic. Chcę spłukać z siebie wszytskie problemy, wszystkie zmartwienia. Zimna woda oblewa moje ciało. Drżę, ale trwam w bezruchu w lodowatej wannie. Obejmuję kolana silnymi ramionami, opieram na nich głowę i wsłuchuję się w szum wody, a czarne myśli odbijają się o szybe. Cóż za kontrast... Mokre włosy oplatają bladą twarz, której też nienawidzę. Włosy to co innego. Kocham moje długie, lśniące włosy, są piękne. Mimo wszystko czuję pustkę. Wstaję. Szum wody ustaje. Patrzę w lustro. Naga, biała, dygocąca, zgarbiona postać. Jestem niemal cieniem samej siebie, pustym odbiciem, bez szansy na lepsze jutro. Łapię ręcznik. Wtulam się w niego, jest przyjemnie ciepły. Jeszcze chwila i jestem w swoim pokoju. Teraz muszę się zmierzyć z łóżkiem. Układam się w nim i przykrywam kołdrą. Świeży zapach poduszki, tak uspokajający, tak pomagający zasnąć, dziś wyjątkowo przeszkadza. Staram się zamknąć oczy, ale boję się. Boję się tak, jakbym oglądała jakiś ciekawy film i nie chciała niczego przegapić. To nie jest komedia, raczej horror. Nienawidzę ich. Bezsilnie kręcę się w niewygodnym łóżku. Widzę ciemność i czuję, że tak właśnie wygląda moje życie. Ciemność, a ja zagubiona gdzieś w środku niej z lękiem na twarzy i pustką w duszy i nie wiem, choć tak bardzo tego pragnę, gdzie jest ten cholerny włącznik światła! Wiem tylko, że muszę się odnaleźć, inaczej zaginę, a nie chcę zaginąć, bo nikt mnie nie zapamięta. Nie chcę byc kolejną zgubioną rzeczą, wystarczy, że zgubiłam duszę.
Wbijam wzrok w biały sufit, jedyne światło pada z latarni na ulicy. Oświetla tylko kawałek parapetu i mały punkt na środku pokoju. Dzięki Bogu, chociaż tyle... Przynajmniej wiem że jestem w sypialni. Chcę liczyć barany, ale zamiast tego zaczynam wspominać. Łzy w końcu płyną. Pustka rośnie, ale już nie mam siły z nią walczyć, nie mam siły nia nic. Zamykam znużone oczy i myślę, że jutra może nie być, że wszystko jest tak kruche. Muszę spać. Zobaczymy co będzie jutro, o ile ono nastąpi, o ile będę mogła napisać:
"obudziłam się, oddycham..."