czuję, co już samo w sobie jest dziwnym zjawiskiem, ale czuję, jak by każda osoba, z którą obcuję, rozmawiam, po prostu znam się na 'cześć', ryła wielką, przeogromną dziurę w moim sercu. jakby każdy napotkany człowiek kruszył je, rozcierał między dwoma palcami jak skałę o twardości 1 w skali mohsa. bo przechodzę ulicą, mówię ciche, ledwo słyszalne, ale pełne serdeczności 'hej' i nic nie zależy od reakcji z drugiej strony. ten wzrok, te oczy łamią mi serce. każde słowo, choć normalne, łamie mi serce. i to jest dla mnie coś nowego, bo po tylu miesiącach nieczucia w końcu miga jakaś tam lampka. zielona, czerwona, fioletowa, chujwie. ale ja nie mogę zareagować, bo ja nawet nie mam prawa czuć tych uczuć. ludzie, do których czuję żal, z którymi śmiejąc się do rozpuku nie mają pojęcia o tym, jak w danej chwili czuję ich śmiech. i mogę jedynie zrobić rozmytą minę, przez sekundę, ułamek sekundy. ale oni wtedy i tak spoglądają z zaciekawieniem. nic nie mówią. łamią mi serce całym sobą.
i te niekontrolowane ataki paniki każdego ranka, zawsze w tym samym miejscu. wśród obcych, przez obcych i ich oczy.