W niedzielę dostałam widomość, że możemy odebrać Drażkę. Zapakowaliśmy sprzęt do merca i po 3 minutach byliśmy na miejscu. Tak, tak, do stajni mam jakieś 600 metrów ;) Osiodłałam, wrzuciłam do lonżownicy, przypomniałam Robertsa i w drogę. Najpierw stępem, nie bardzo chciała sama opuszczać teren Ośrodka, ale po zdecydownym wypchnięciu poszła. Po kilkunastu metrach poprosiłam o kłus i poszła bez namysłu. Aczkolwiek cały czas odwracała głowę w kierunku stajni. Gdy ta już nam zupełnie znikła z oczu poprosiłam o galop, pamiętając ostatnie ostrzeżenie stajennego, że potrafi się spłoszyć na widok kamieni lub tego typu rzeczy. I faktycznie, gdy przejeżdżalismy koło podciętej skarpy odskoczyła w bok, zawisłam, ale udało mi się nie zlecieć ;) Ależ by mieli używanie w stajni, gdyby im koń sam do boksu wrócił :D W każdym bądź razie wróciłam do galopu, przeszłam do kłusa i do stępa, bo już było widać mój domek.
Karol w międzyczasie wrócił autem i schował Garfilda w stajni. Gdy tylko wjechałam na podwórze oczywiście zaanonsował swoją obecność, na co klacz odpowiedziała i zaczął się mały koncert. Kobyłka była bardzo brudna, zagnojona po uszy i śmierdząca. Kopyta w fatalnym stanie, ale kowal już zamówiony. Zabrałam się do mojej ulubionej formy czyszczenia, czyli kąpieli. Mam uczulenie na kurz i ta forma jest dla mnie idealna ;) Że nie wspomnę o efekcie takiego czyszczenia, który jest nieporównywalny z czyszczeniem na sucho. Najpierw sprawdziłam reakcję na szlauch. Ueeeeee. Niestety, nawet delikatne skierowanie na Nią strumienia wody powodowało ucieczkę. No cóż, trzeba było nalać ciepłej wody do wiadra i wykąpać ją w ten sposób. Wolę szlauch, bo wtedy wykąpanie konia to pół godziny, wiadrami zajęło to nam ponad godzinę. Dobrze, że w ogóle dała się wykąpać, bywa, że koń wcale nie toleruje moczenia ;)
Po kąpieli puściłam ją na pastwisko, żeby obeschła. Gary co chwilę ją zaczepiał, ale nie zwracała na niego uwagi i ciągle wypatrywała w kierunku Ośrodka. A potem nadciągnęła gigantyczna burza z piorunami. Szybko wpuściłam ją do boksu. Gary zaczął ją napastować przez kraty, a tego już nie zdzierżyła. Kwiknęla i z takim impetem wierzgnęła, że deski nie wytrzymały. I tak co chwilę. Coś trzeba było zrobić, bo albo jej się coś stanie, albo rozwali boks na strzępy. W związku z tym, że reagowała tak, gdy Gary się do niej zalecał postanowiłam zasłonić mu jej widok. Powiesiliśmy na kracie plandekę i ... pomogło. Ufff. Jak przestała się czuć zagrożona uspokoiła się i zaczeła chrupać sianko. Garfild też się odprężył i nasłuchując jej chrupania postanowił zrobić to samo :D Głupol, przecież, jak będzie miała ruję, to sama go będzie wołać ;)
Na noc jednak go przypięłam, bo mógł nad zasłonkę przełożyć nos i gdy ona to widziała, znowu się denerwowała. W ten sposób obydwoje mieli spokój.
Dzisiaj rano po podaniu owsa, wypuściliśmy ich na padok. Najpierw Dragę, potem Garego. Oczywiście od razu zaczęło się rżenie i chrumkanie, ale po chwili Gary zajął się trawą. Natomiast Draga zaczęłą nerwowo krążyć, szarpać pyskiem garść trawy i bezustannie maszerować. No i masz. Po to brałam Garemu towarzystwo, żeby ten nie zadeptywał pastwiska. I faktycznie. On nie deptał, spokojnie się pasł. Natomiast klacz deptała zamiast niego. Ech... Postanowiliśmy pojechać w teren, żeby konie nabrały do siebie zaufania i się zbratały. Nie na darmo się mówi, że wspólna praca jednoczy ;) I faktycznie, po powrocie i wypuszczeniu na pastwisko Draga się uspokoiła, i choć zdarzało jej się nadal zrobić parę okrążeń, to jednak nie było to już takie nerwowe. Jakby zaakceptowała swoją tu obecność. Pod wieczór wpuściliśmy konie do stajni i obeszło się bez kwików i wierzgania. Dzisiaj jeszcze Garego uwiążę, ale myślę, że jutro powinno już być OK.
Właśnie byłam w stajni. Panuje cisza, przerywana tylko chrupaniem siana. Nareszcie. Teraz i ja mogę iść spokojnie spać. Dobranoc wszystkim :) Do jutra :)
dla niej to nowe miejsce, ale jak widze coraz mniej stresu jest widoczne bardzo szybko;)
a Gary ma towarzysza;D