Koniec 2009. Chcę moją czerwoną apaszkę...
Listy pisane od szaleństwa króla
Wchodząc na to wzgórze myślałem
jak to jest, że ludzie nigdy nie wracają ze stron w którą odeszli.
I wchodząc coraz wyżej,
nie urodziła moja głowa odpowiedzi na to, ani na żadne z innych pytań.
Dostałem się na szczyt, rozciągnąłem swoje ciało.
Myślałem patrząc przez szpary między moimi żebrami.
Nie wymyśliłem niczego, co mogło się strzępków mojego umysłu zaczepić,
a pozostałe myśli swobodnie wypływały przez nozdrza i uszy.
Na zbudowanym z własnego ciała ołtarzu złożyłem
własne zamiary i cele, maski które zakładam nie mając twarzy.
Nic nieznaczące modlitwy do bożków grzesznych,
do zbawionych przez niemiłosierny obłęd który mnie nawiedza od zawsze.
Przeżywając ciszę, smakującą mój niemy bełkot
bojący się własnego cienia. I przybył do mnie On
Dumny, pozorny sprzedawczyk nadziei.
Bezstratny cierń w mojej umierającej duszy.
I przyszła też ona. Piękna, czarna noc, przyszła ze strachem - swoim kochankiem
i rozłożyła swoje błoniaste skrzydła nad moim umartwionym wzrokiem.
I zaszeleściła w powietrze wzbijając tumany szaleństwa,
i łykać począłem każdy jej oddech i zagubioną nić jej martwego szala.
W szaleństwie tym, na górze zwanej Pomórników Kurhanem
leżałem niczym głaz, bojący się własnego lęku i płaczu.
I odleciał ostatni sęp znad mojego świata
I na jego miejsce przyszedł krzyk, cichy śmiech, delikatny jak piasek sen.
Podał mi na tacy wyprawione oczy moje zaparowane.
Wepchnąłem je, gestem przy tym nieczułym na świat który mnie dawno opętał.
Ran nie czując, zaciskam pięść modląc się dalej o nowy stóp posiadania cel,
o każdy krok do wieczności, od samotnej przestrzeni.
Daj mi krzyczałem przez łzy klnąc szpetnie pokaż mi świat!
Oddać nie chciała, boginka rozpaczy, czarnooka Aditi
Wykrzyczała mi, nazwała mnie szalonym idiotą w uśmiechu,
Pijanym w swoich szeptach i krzykach wewnątrz czaszki zatruwającej sny.
Zatapiam słowa którymi się dławię w niezniszczalnej materii.
Ucieka mi wiara, i świat mi cały ucieka, i uciekły wszystkie sens mające pragnienia.
Lecz nie dam się, nie odpocznę od poszukiwań, od kpienia z losu nie ucieknę,
i nie pozwolę się odnaleźć jej po raz kolejny w tym mroku.
Tylko wołam, w łańcuchu plącząc się.
I kolejne drogi obiecałem sobie ujrzeć nowymi oczami które zostały mi dane.
A kiedy noc i dzień zamienią się miejscami ze śmiertelnymi wizjami,
a świat przystanie na moje wołanie, i czas istnieć przestanie, to wtedy...
Wtedy oszukam swoje sumienie, oszukam wiarę i zmartwychwstanie ludzkie.
Pokażę światu i Tobie kochana istoto, jak bardzo wiele znaczysz mi
I nie pozwolę sobie nigdy więcej rzucić w twarz,
tych potwornych, oszpeconych przez świat istnień łez.
I zostaniesz mi duszą nieumęczoną, do serca przywiązaną jedwabną nicią.
I nie uciekniesz już nigdy gdy czas nam istnieć przestanie,
i miejsc na ucieczkę również żadne z nas nie będzie miało.
Niewiara nam tętna nie odbierze, oddechu nam nie wyrwie ostatnia łza.
I zostanę królem, papierowym królem atramentowego, nocnego nieba,
królestwa nieporadnego tańczących troglodytów.
Tak nisko umęczonych ze swojego człowieczeństwa,
iż gasnąć będziemy długo po ich rozpadzie.
Po upadku naszej ostatniej bariery pochwycę Twe dłonie,
zaplączę Cię w swoje długie włosy, ciepłem tysiąca słońc pokażę,
jak ona i on, którzy na górze poczęli mnie więzić i ofiarę ze mnie im składałem,
uciekli przerażeni naszym szaleństwem.
I jako król tych wizji ponurych, i jako książę tych straszliwych fraktali
oddaję Ci serce swoje którego nie mam, i rozum mój który utraciłem,
powierzam bez gorzkich słów, radosny płomyku mojej egzystencji
i w ciszę zapomnianą zamieniam nasze wczorajsze łzy.
I niech nie pali Cię wstyd za siebie, za dni swoje. Szukać przestań cierpień,
oddanymi przed laty cnotami wymurujmy pałac pośród nicości.
Na pograniczu z wiecznością,
I spalimy naszych bogów którzy dawali nam czasu tak mało...