noc gęsta, chłodna. w zoltych swiatlach latarni mienia sie strumienie deszczu.
buty, stare dziurawe buty, skarpetki znowu przemoczone. szła. zapewne
jakaś, małoletni wyrzutek marginesu, który uwaza siebie za twardziela. nie
obchodzila jej reszta tego swiata. w bluzie kolegi, ktoremu pomogla przejsc
przez matematyke, szla szybkim krokiem po mokrym chodniku. szepcąc jakies
niezrozumiale zdania sama do siebie, nie dlatego zeby cos rozumiec, ale dlatego
ze podniecal ja jej wlasny wypelniony erotyzmem szept. szla nie bojac sie
niczego, nikogo. w przerwach swojego monologu delektowala sie cichym szumem
deszczu i samotnoscia. odrobina spokoju dla jej nierozgarnietej duszyczki wypelnila
ja po same brzegi. niezbyt czesto mogla pozwolic sobie na takie oderwanie się od
swiata realnego.
cala droge czula... wiedziala doskonale ze ktos za nia idzie. jakies dwadziescia metrow z
tylu, tym samym szybkim tempem co ona. nie zblizajac sie i nie oddalajac. bala sie? wiedziala
ze jest na swojej dzielnicy i wrecz przeciwnie, wolalaby zeby ta starsza pani sledząca ją
dogonila. dziewczyna usmiecha sie do siebie, myslac o niebezpieczenstwach grozacych jej dnia
nastepnego. wolalaby umrzec? nie zdajac sobie sprawy z tego co jej grozi? nigdy! szuka
wrażeń... mądroscią nie grzeszy.
kiedyś może jej zabraknąć.
nic o przemysleniach.
nic o uczuciach.