Znów to robię. Gmatwam się w coś, co nie ma absolutnie najmniejszego sensu czy przyszłości. Należy sobie zadać jedno, proste, zasadnicze pytanie: po co?
Odpowiedź jest na tyle prozaiczna i banalna, że aż śmieszna w swojej prostocie. Żeby nie powiedzieć uwłaczająca. Potrzebuję wsparcia. Takiej świadomości, że jest taka osoba, która jest blisko, która w jakiś sposób będzie moim oparciem, moją opoką, ostoją, jakąś stałą. Która mnie przytuli, a kiedy trzeba da kopa w dupę i powie, że trzeba zapierdalać a nie się użalać.
I w sumie ostatni wieczór, czy raczej noc: on taki był, miły tylko dla mnie, chociaż potrafił mi też bez ogródek powiedzieć, co myśli o tym, że chcę zrezygnować z marzeń. Jednocześnie troskliwy i opiekuńczy. Ale mający swoje zdanie. Takie pomieszanie czułości z pewnością siebie i stanowczośćią. Tak jak lubię. Wszystko byłoby ok, nawet pomijając delikatny mankament w postaci wzrostu, gdyby nie czysto szowinistyczne poglądy. Jak to on powiedział, że "to nie jest tak, że ja tupnę nogą i on się schowa do budy". Tak samo ja, to nie jest tak, że on powie "do garów, a ja pójdę".
Ale o czym ja w ogóle mówię. To nie chodzi o to, że ja się w nim zakochałam, czy że nawet mi się podoba. Po prostu jetsem chyba zbyt samotna. Albo nawet i to nie. Po prostu jest mi ciężko.