Kiedy umarło już wszystko dookoła, wszystko dookoła i wszystko w środku wie i woła,że nastaje koniec, pożegnanie było, wódka wypita, kac przemęczony, gniew wylany, albo wina przyjeta z godnością, kiedy wszystkie znaki na ziemi i niebie mówią,że czas zapomnieć, że nie warto, albo nie można, choć chciałoby się to nie trzeba już, choć umarła już ta pozornie ostatnia nadzieja, samotna na straży, jedyna na końcu drogi pozostaje tęsknota.
Niesmiertelna tęsknota żyje. I nawet wtedy kiedy wreszcie wydaje się, że ona w końcu umarła, właściwie zabita powoli i świadomie, czyli ze szczególnym okrucieństwem za co normalnie jest dożywocie, kiedy wybór jest świadomy, znając i rozumiejąc wszystkie motywy, wszystkie decyzje, ich słuszność, a co najważniejsze ich przyczynę w postaci doznanej krzywdy albo wyższej racji& okazuje się, że tam głęboko, cichutko, daleko, w zakamarkach umysłu, żyje sobie ta tęsknota.
Odzywa się czasem w snach. Czasem wieczorem, przy poduszce. Czasem, kiedy owionie znajomy zapach, albo w radio puszczą znajoma melodię. Kiedy mignie za szybą pewien stolik w restauracji, w czasie spaceru aleją, albo wiosną na łące. Czasem wystarczy stanąć na dziedzińcu, stanąć na próbę, z myślą, że już wreszcie umarła.
Wtedy tęsknota, schowana głęboko, połaskocze sobą neurony, ruszy dalej synapsą, powędruje z komórki do komórki, niedaleko, mała chwila i obudzi się, przeciągając się leniwie i rozpychając w sercu, nawet nie wiedząc, jaki to rozpychanie sprawia ból.