Nie doświadczyłam w swoim życiu stabilnej obecności bliskiej mi osoby. Będę się chwiać i bać. Będę do porzygania pytać, czy aby na pewno nadal nie zmieniłeś zdania i zawsze będę przy tym śmiertelnie poważna. Będę wątpić, zerkać z dystansu i na wszelki wypadek obwąchiwać wszystko po trzy razy, niczym pies, którego oddano już do schroniska tyle razy, że utracił on bezpowrotnie całe pokłady zaufania, jakie w sobie nosił. Będę zawsze na wszelki wypadek zakładać najgorsze, wiedząc doskonale, że nie ma takiej relacji, której nie można porzucić z dnia na dzień. Będę bardzo czujna i wyczulona. Zauważę każdą, nawet najmniejszą oznakę zmiany Twojego nastroju i, niczym Google, w 0,48s wyświetlę w swojej głowie listę wszystkich potencjonalnych powodów, a następnie rozłożę na części pierwsze każdy z nich. Brzmi strasznie, prawda? Takie jest, i wierz mi, że zrobiłabym wszystko, by taka nie być. Niestety nie doświadczyłam w swoim życiu absolutnie żadnej relacji, która przynosiłaby mi spokój, bezpieczeństwo i pewność. Wiesz z czym kojarzy mi się związek? Z przeraźliwym stresem. Z obezwładniającym strachem, ciągłym napięciem, niekończącą się niepewnością i rozpaczliwym, skrajnie wyczerpującym reanimowaniem trupa. Słyszę miłość, myślę wojna. Myślę survival. Widzę siebie z zapuchniętymi oczami, wyczerpaną, bezsilną, marzącą o tym, bym umarła tak jak stoję, byle dłużej się tak nie czuć, byle dłużej nie kochać. Widzę nieprzespane noce, trzęsące się ręce i łzy szczęścia po setnej udanej reanimacji trupa, który zdychał z powrotem średnio trzy dni później, ale za chwilę pozornego raju zapłacić byłam w stanie absolutne każdą cenę.