Ok. To cztery kolejne dni spędzam w domciu. W zasadzie zbieram siły do posiadania motywacji, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Ale cały czas jakoś ciężko wrócić mi po tych świętach i komunii w Wiedniu do normalnego stanu rzeczy.
Dziś pierwszy raz w historii spóźniłam się na pociąg do domu. I sytuacja wyglądała dokładnie tak samo jak scena z filmu: ja wbiegnąca z walizką, laptopem, torebką i apartem przez ramię na peron i widok ostatniego wagonu pociągu, który ucieka mi sprzed nosa :( No, to wcale nie było miłe. Kolejny pociąg miałam dopiero za dwie godziny, ale no cóż. Dawid i fiszki nie pozwolili mi się zanudzić na dworcu przez ten czas :)
Tak poza rutyną życia, w którą staram się wbić, warto jednak pochylić się nad wartością ludzi, którzy nas otaczają i którzy żyją. Bardzo przykre, kiedy nas opuszczają na zawsze. To taka krótka refleksja na podstawie wydarzenia z ostatniego czasu. Nigdy nie wątpiłam w ważność słów ks. Twardowskiego: "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą", ale dziś są dla mnie jeszcze bardziej dobitne.