W psychodelicznym stresie, zyje w tym miescie z dnia na dzien...
Przez dom nie widze radosci... Przez prace nie widze dnia... A przez rodzine przyszlosci...
Czasami dlawie sie slowami ze strachu ze moze byc gorzej. Naprzyklad dzisiaj swieci slonce, a zawsze mogl padac deszcz...
Z kazdym dniem ide dalej w przyszlosc, np. dzisiaj bylem ostatni raz w moim zyciu w szkole...
Czy to jest naprawde smutne, czy poprostu juz mi naprawde usiadlo na bani i wszystko widze w cimnoszarych barwach???
Nie wiem jak dlugo potrafie tak jeszcze wytrzymac, nie wiem kiedy pekne. A tak wogole to co ja do kur wy nedzy wiem!
O to wlasnie chodzi ze nic. Moge tylko przypuszczac.
Przypuszczam, ze dzisiaj znowu bede chowal glowe pod poduszke, niemogac sluchac dzwieku szklanek. Przypuszczam, ze znowu zasne twarza do sciany. Przypuszczam, ze znowu beda mi sie klebily "ciezkie" mysli w glowie...
I wlasnie tak mija tu czas. Tylko ile czasu moge udawac, ze wszystko jest ok, normalne; cokolwiek by to nie znaczylo.
Same pytania - Zadnej odpowiedzi.
A ja naprawde chcialbym sie usmiechnac, NAPRAWDE!