Wczoraj o mały włos a przegrała bym ciężką (jak dla mnie) walkę.
Co minutę chodziłam do kuchni, otwierałam lodówkę,
jedzenie tak słodko szeptało, kusiło swoim zapachem.
Udało mi się powiedzieć nie, pomimo ogromnego głodu jaki czułam w żołądku.
Skoro potrafiłam wyrzucić swoje ulubione jedzenie,
to niby czemu miała bym zaprzepaścić cały dzień diety?
I to tylko po to by poczuć przez chwilę smak pysznych , świeżych babeczek , które upiekła mama.
Jestem silna, nie dam się. Nie mogę. Nie teraz. Nie na starcie. Nie nigdy.
Dzisiaj dzień 3, czyli limit 300 kcal.
Na śniadanie zjadłam kromkę chleba z ziarnami z 10 g dżemu truskawkowego.
Pokroiłam w paseczki, żeby jeść dłużej i tym samym najjeść się szybciej.
Czasami myślę , że dobrze mi tak jak jest.
Że lubię nie jeść, lubię czuć głód, widzieć że chudnę, lubię mieć k o n t r o l ę.
Znowu wracam do starych rytuałów, nawyków, tylko bez tej całej otoczki szaleństwa,
cięcia się, stanów depresyjnych, póki co jest dobrze.
Ba , nawet lepiej niż dobrze. Jest c u d o w n i e.
Tylko tęsknię bardzo za nim.
I chyba to tak bardzo rozrywa mi serce.
(6 dni)
@Edit: Na obiad zjadłam 50g kopytek i 100 g bigosu.(ok. 162 kcal)