Najukochanszy dla mnie czlowiek
jest taka słabiutka, chudziutka, bezradna.
najukochansze kostki.
a ja nie umiem jej pomoc.
i jak juz zostaje sama to kurwa placze z bezsilnosci. bo jeeeeeej, bez niej... nieeeeeeeeeeeeee!
nie wie wszystkiego, ale sama jest swiadoma.
w czwartek miala operacje. wiec bylam z nia caly dzien. rozmawilam z lekarzem, nie usuneli zoladka bo sa przerzuty do jelita i trzustki. najsłabiej, a matka co? wrocila i zamiast wlasnie tego dnia jechac do szpitala, zeby pojsc ze mna do lekarza, zeby byc jakos razem... nie wiem... to najebala sie sama w domu.
jej tez nie potrafie pomoc. i z nia rozmawiac. i nic.
marcin mnie przytulil... jej. chyba pierwsy raz w zyciu. wczoraj wlasnie jak mowilam im co mowil mi lekarz.
o niego tez sie troche martwie,
nie potrafie pomoc.
kurwaaa.
ale jak tak sobie poplacze... i teraz to napisze to mi troche lepiej.
czytam te zjebane fora i sie doluje.
a jakby nic nie wiedziec?
niee. jakbym nie wiedziala moglabym byc niemila. jak zawsze. nie, nie zawsze, ale czesto.
teraz sie staram i bede. zeby ten czas ... moga jakos lepiej... z mniejsza iloscia problemow.