Zdjęcie zupełnie bez sensu, jak wszystko dookoła.
Mimo, że nie skończyłam czytać Gwiazd naszych wina muszę, po prostu muszę napisać tą notkę. Nie mogę przeżyć, dlaczego zmarł on, Augustus Waters, łajdak wchodzący w pół zdania, osoba, która myślała, że jest bardziej atraktycjna, niż była, chłopak, który.. był silny i uparty. Mógł umrzeć Isaac, Monica czy kto tam jeszcze. Ale czemu on? Może dlatego, że przyzwyczaiłam się do cholernych książek kończących się happy end'em? W tym wszystkim szkoda mi Hazel. Myślała, że to ona będzie granatem, który wybuchając rani wszystkich dookoła. A jednak nie.
"Żyjemy we wszechświecie ukierunkowanym na tworzenie i tępienie świadomości. Augustus Waters nie umarł po długiej walce z rakiem. Umarł po długiej walce z ludzką jaźnią, jako ofiara - którą ty też będziesz - potrzeby wszechświata, by tworzyć i niszczyć wszystko, co możliwe."
Rak nie jest czarnym charakterem. Rak nie jest czymś co zabija. Rak jest czymś, co chce żyć. A ponieważ wytwarza się z komórek człowieka, jest jego częścią. Człowiek umiera, bo to rak przejmuje kontrolę. Nie, on nie zabija. On chce żyć.
Książka wręcz idealnie pasuje do mojej aktualnej sytuacji. Dziękuję Ci, Agato, że mi ją poleciłaś. Człowiek przyzwyczaja się do happy end'ów, a mało kto umiera szczęśliwie. Może czas, by pochłaniać rzeczywistość - i się do niej przyzwyczajać - spisaną na papierze?