,,-To kiedyś musi się skończyć.- Powiedział, starając się panować nad emocjami.
-Wiem. Niczego nie oczekuję, to Ty musisz podjąć decyzję.
-Jesteśmy dorośli, poradzimy z tym sobie.- Przytaknęła mu tylko skinieniem głowy, nie chciała dalej ciągnąć tematu, bo nie potrfiła się przyznać, że to nieprawda.''
Jestem właśnie po przeczytaniu kilku wpisów z 2015 roku i z przerażeniem stwierdzam, że od tego czasu tkwię w totalnej stagnacji. Wydawało mi się, że się zmieniłam, ale tak naprawdę czytając to mam wrażenie, że właściwie napisałam to teraz. Cały czas się motam, mam wieczny problem z opanowaniem emocji, myśli czy kontrolowaniem swojej osobowości i świadomości.
Życie przytłaczało mnie i przytłaczać będzie już chyba zawsze, a tego się obawiałam.
Dużo wpisów usunęłam, gdy wróciłam do tego portalu po dwóch latach nieobecności, ale te, co zostały pokazują, że od zawsze jestem właśnie taka, jak bezosobowa masa sprzeczności, która dawała i dalej daje lepić się jak plastelinę i rujnuje samą siebie.
Kilka dni temu pisałam o tym, że mam po raz kolejny namieszane w głowie i właśnie piszę te wypociny pod wpływem mieszanki wybuchowej, która się w niej zrodziła. Pozwoliłam na to, chociaż z całych sił zapierałam się by została ona nienaruszona, tak samo serce, które póki, co jest bezpieczne. Mogłam oddać wszystko, ale mój umysł w tej sytuacji miał być czysty, a nie jest. Dużą trudność zaczyna mi sprawiać stawianie oporu, nie wiem czy potrafię zachować bezpieczny dystans. Zawładnęło mną nowe uczucie, którego jeszcze nie potrafię scharakteryzować i co najważniejsze, nie potrafię się przed nim bronić. Problem w tym, że tym razem nie tylko ja pójdę na dno.
Nadal rzucam cząstki siebie w przepaść i nie potrafię tego zatrzymać, a może nawet nie chcę tego zrobić. Jestem tak nauczona, wiele lat ukształtowało mnie właśnie na taką osobę i zaczyna być mi wygodnie brnąć w to gówno, zamiast wziąć się za siebie. Potrafię tylko marudzić jak to jest średnio i jak to trzeba coś z tym zrobić.
Ale wiecie, co? Wiele rzeczy mi jednak w tym życiu wyszło, ale nie potrafię się z tego cieszyć. Od dawna nie umiem czerpać radości z tego, co dzieje się dobrze. Całkowicie nie mam na to ochoty, a wręcz mnie to przytłacza. To chyba przez to, że ilekroć dzieje się coś pięknego, jednocześnie pokrywa się to z czymś złym i paskudnym, najczęściej jest to ta paradoksalna sprzeczność, o której dość często piszę. Dlatego nie umiem się cieszyć, bo, po co to robić skoro za dosłownie chwilę się rozczaruję?
Wszystko w naszym życiu jest tak bardzo ulotne i nawet jak wydaję mi się, że zyskałam coś na stałe, nagle okazuje się, że jednak się pomyliłam. Nie da się tego przewidzieć, dlatego kolokwialnie mówiąc staram się nie nakręcać, bo źle na tym wychodzę.
Na dzień dzisiejszy niczego już nie jestem pewna. Ktoś zburzył mi cały pogląd na to, co jest dobre, a co złe, a walka z tym z każdym dniem staje się trudniejsza. Desperacko staram się złapać czegoś, co poskłada mnie do kupy za późno dostrzegając, że jeszcze bardziej mnie to rujnuje.
Kiedyś powtarzałam, że niczego w życiu nie żałuję, teraz żałuję, że doprowadziłam do tego, jaka jestem. Nigdy nie byłam aż tak słaba. Godzę się na rolę śmiecia we własnym i cudzym życiu.