To teraz mogę się rozpisać i opowiedzieć wszystko. No, prawie wszystko.
Do Karpacza dojechałam zaledwie po ośmiu godzinach udręki w autokarze, w międzyczasie walcząc z wodą lecącą z klimatyzacji. Poznałam już większość ludzi jadących ze mną, a także uroczego Mateusza, który był wielce zdegustowany faktem, że nie jadę do Szklarskiej. Po obiedzie poszłam do pokoju i... No właśnie. Znowu miałam Patryka tylko dla siebie.
Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie nasza Boska Kierowniczka Lucy, która uważała, że w ciążę można zajść przez dotyk. Także już następnego dnia byłam proszona na rozmowę. A potem się okazało, że nie tylko ja.
Dwa dni po przyjeździe pojechaliśmy do Pragi. W drodze do Czech jedna z dziewczyn się porzygała i stało się jasne, że będzie miała z nami przesrane. (Na konkursie Miss, kiedy padło pytanie dlaczego chciałaby wygrać, odpowiedziała: Bo moi rodzice mają wysoki status we Wrocławiu. Ciekawe czy tyłek też jej podcierają papierem)Praga cudna, most Karola jednak był w remoncie i miłą atmosferę psuł dym i kurz. Jednak i tak świetnie się bawiliśmy. Następny dzień był dniem odpoczynku, ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie grali w siatkówkę.
Drezno. Miasto całkowicie zburzone podczas drugiej wojny w czasie bombardowania. Szczególnie spodobała mi się jedna katedra, dla której właściwie tylko pojechałam. Ale o tym kiedy indziej.
Wejście na Śnieżkę byłoby super, gdyby nie pogoda i to, że potem pożyczałam ludziom krem na poparzenia. Sama na lewej, i tylko lewej, ręce mam jeszcze rękawek od koszulki. No wiecie, taki opalony. I ogólnie ludzie z pokoju ze mnie lali.
W nocy, po wejściu na szczyt, o godzinie 0.00 z poniedziałku na wtorek wyjazd do Wiednia. Osiem godzin w jedną stronę, ale opłacało się. I czymże byłby Wiedeń, gdyby nie Prater? Polecam, oj polecam.
W czwartek do Skalnego Miasta, do Czech. Ogółem na prawo skały, na lewo skały, przed nami i za nami skały. Ale piękne jednak.
To wszystko w wielkim skrócie.
Szkoda, że tak szybko minęło.