Widziałam dzisiaj spadający liść. Miał kolor złota z domieszką brązu. Umarł. Spadł na ziemię roztrzaskując kręgosłup o twarde kamienie i ocierając ręce mokrą trawą, po której dziś padał deszcz. Moje serce na ten widok rozdarło się na pół. Wszystko byłoby dobrze, gdyby za nim nie spadły jeszcze trzy inne liście. Patrzę na świat i układam puzle z więdnącej twarzy i każdego promienia słońca. Wszczepiam krople deszczu w szkło i miękko oddycham jak gdyby tutaj był mój osobisty raj na ziemi, mimo że wcale tak nie jest. Piję hektolitry gorącej herbaty i po wielokroć strzyka mi kostka gdy idę rano do łazienki, bo łamię ją bezustannie. I wciąż czeszę włosy, jak gdyby jeszcze były nierozczesane. I przeczesuję je palcami czując ich miękkość i chcę. Chcę też poczuć inną miękkość, nie swoją. Chcę dotknąć dłoni człowieka, który traktuje mnie jak porcelanę i wiedzieć, że jest pewien, że nią jestem. Nie wiem jak, ale tańczę, jak krople rosy na oknie. Przeciągam się i odsłaniam, i zasłaniam po wielokroć rolety, ale tylko gdy widzę kogoś. Bo moja słodka różowa piżama nie chce mieć widzów.
Nie dzisiaj, gdy drzewo u mego boku umiera.