Nadszedł czas urlopu starszej siostry i w tym roku za cel naszej wspólnej podróży wybrałem Karpacz. Najważniejszą atrakcją miało być wejście na Śnieżkę i faktycznie było. Co prawda na sam szczyt wszedłem tylko z młodszą siostrą, bo starsza nie dała już rady i została przy trzecim schronisku, czyli przy Domu Śląskim, ale i tak zaszła wysoko. Wyjechaliśmy w upalną niedzielę i po drodze zwiedziliśmy Wrocław. W poniedziałek miała być zła pogoda i prognoza okazała się słuszna - lało i grzmiało. Pojechaliśmy więc wtedy samochodem do Czech, robiąc pętlę o długości 140 kilometrów, zahaczającą o miasto Trutnov. Z Polski wyjechaliśmy szosą biegnącą przez Szklarską Porębę, która jest w tamtym miejscu bardzo atrakcyjna pod względem widoków. W Czechach dopadła nas taka ulewa, że aż musiałem zjechać na bok i się zatrzymać, bo prawie nic nie było widać. Tak w ogóle był to pierwszy pobyt mojej młodszej siostry za granicą naszego kraju. We wtorek pogoda była już dużo lepsza i wtedy ruszyliśmy w góry, które okazały się być jeszcze piękniejsze niż Bieszczady. Na Śnieżkę dostaliśmy się niebieskim szlakiem, który możemy polecić, a zeszliśmy czarnym, którego zdecydowanie nie polecamy. Zresztą czarnego szlaku prawie nikt nie poleca, bo jest dosyć stroną drogą biegnącą prosto w dół, przez las, który zakrywa wszelkie widoki. Na samej górze było jednak cudownie i nawet siostry były zadowolone, a przecież nie są one wcale miłośniczkami gór. Do domu wróciliśmy wczoraj, w środę i na koniec pięciusetkilometrowej trasy spotkała nas przygoda, gdy sześćdziesiąt kilometrów przed domem zaświeciła się kontrolka awaryjna od akumulatora, świadcząca o tym, że w każdej chwili może on zdechnąć. To nowy akumulator, który kupiłem miesiąc temu, więc podejrzewam, że nawalił alternator w Toyocie. Na szczęście udało sie dojechać do domu, choć na ostatnim kilometrze kontrolka świeciła się już nawet wtedy, gdy dodawałem gazu. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu, że spotkało nas to dopiero na samym końcu naszej, ponad tysiąckilometrowej podróży.