Bilans:
nic
Ćwiczenia:
to, co zazwyczaj i więcej
Kurwa mać, nudzi mi się.
Pod spodem ciąg dalszy mojej pracy.
*
Jako że ludzie widzieli we mnie od dawna psychola, który nie do końca panuje nad swoim ciałem, znów siedziałem sam w przedziale pociągu jadącego do Hogwartu. Nie żeby mi to przeszkadzało. Ależ skąd. Zachary wszak jest samowystarczalny, czyż nie tak, a jeśli inaczej, to wpierdol? A więc; jak zawsze rozwaliłem się na siedzeniach niczym wątpliwie inteligentny pan i władca, defekując na chaos, który rozgrywał swoje nudne coroczne przedstawienie za szybą.
W pewnym momencie hałas ustał, a ja chyba przekimałem się trochę, bo kiedy otworzyłem oczy po dłuższym mrugnięciu, pociąg był już w połowie drogi do celu. Tak więc w pełni wypoczęty, z fotelowym wzorkiem odciśniętym na policzku, rozpakowałem sandłicze, co to mi je mamusia, ah kochana, przygotowała, po czym po względnym obwąchaniu, cóż to tym razem za świństwo powstało, bez pardonu wypierdoliłem za okno. Po kilku minutach nasłuchiwania w napięciu czy żaden wychylający głowę przez okno pasażer nie dostał przypadkiem żarciem w gębę, znów rozluźniłem się całkiem, opadając na oparcie. Po niespełna chwili spokoju na korytarzu usłyszałem jakiś piskliwy, ni to chłopięcy, ni dziewczęcy głos oraz szybkie kroki zmierzające w stronę mojego przedziału.
Targnięty złymi przeczuciami wcisnąłem się w kąt siedziska, udając opanowanego zimnokrwistego. Wiśniowa posoka ścięła mi się jak jajo na patelni, gdy wrota przedziału odsunęły się z charakterystycznym trzaskiem, a w przejściu stanął blond-włosy chłopak z jakimś szczeniakiem u boku, który miał na swojej twarzyczce coś gówno-podobnego. Ożeż.. Musztarda z kanapeczek mamuni? Oczy prefekta Ślizgonów, jak to głosiła plakietka na jego piersi, zwęziły się znacznie, dostrzegając z czym to mają w tej chwili do czynienia. W końcu chyba dopatrzył się zielonych szmat, którymi szczęśliwie przyoblekłem swoje szczątki, gdyż zacisnął usta w wąską kreskę, po czym złapał gówniarza za kołnierz i popchnął w korytarz. Chłopak chyba zbytnio się przeraził, bo bez słowa protestu dał się sponiewierać, po czym spierdolił szybciej, niż zdołałem przetworzyć obraz w swoim móżdżku.
Zimne spojrzenie bladoniebieskich oczu zmroziło mi to i owo. Swój, misiu tulisiu, ŚLIZGON - upomniałem go w myślach, jakby miało to cokolwiek dać. W końcu chłopak wszedł do środka przedziału, ale bardzo powoli, jakby przełamywał obrzydzenie.
- Dlaczego człowiek Slytherinu gnije w wagonie przeznaczonym dla Gryffindoru? - spytał yntelydżentnie, a mnie szczęka jebła o posadzkę na dźwięk jego głosu. Pozbierałem ją zaraz w pośpiechu, by nie wyjść na większego szajbusa, niż zrobiłem z siebie do tej pory. Kiedy jego pytanie spotkało się z milczeniem, wyraźnie podkur.. tfu - zirytował się ociupinkę, gdyż na jego skroni pojawiła się blado-fioletowa żyła. Chyba rzadko przytrafiał mu się w rozmowie ktoś tak niedorozwinięty jak ja. Choć w zasadzie po co miałbym się odzywać, skoro jedynym zdaniem, którym mogłem się pochwalić na ten interesujący temat było: "Tak jakoś wyszło".
W końcu chyba zrezygnował z wyczekiwania na moją reakcję, bo minimalnie pokręcił głową, jakby chcąc powiedzieć: "Zresztą nieważne", po czym rozprostował rękaw, który lekko mu się podwinął. Po krótkim rozpatrzeniu za i przeciw, klapnął sobie z gracją naprzeciw mnie, splótł długie palce smukłych dłoni i wbił w moje oczy spojrzenie dwóch woskowych tęczówek. Śniadankowa grzaneczka podeszła mi do gardełka, prosząc o natychmiastowe wypuszczenie na wolność. Uciszyłem ją, każąc spływać przełykiem z powrotem do przyjaciela żołądka. Z trudem przełknąłem ślinę i ze strachem - wnioskując po jego minie, wyraźnie wymalowanym na twarzy - zacisnąłem na kolanach lekko drgające przeszczepy.
- Przedstawisz się? - zapytał cicho, taktownie nie wypominając mi dziwnego zachowania, którym się właśnie wykazywałem.
- Zachary Bielejew - bulknąłem natychmiast, odzyskując na chwilę mowę. Skinął głową, a na jego wąskich wargach zagościło coś na podobieństwo uśmiechu. Brawo, Zach! Satysfakcjonująca odbiorcę odpowiedź!
- Słyszałem o tobie. - Słyszał? Przeraziłem się. Zgwałcono dziewictwo nowej znajomości! - ryknąłem wewnętrznie jak dźgany łyżką zwierz.
- Scorpius Malfoy - przedstawił się nie kryjąc uśmiechu, jakby już samo jego imię i nazwisko sprowadzało mu przed nosek samouwielbienie. Skinąłem łbem, przyjmując do wiadomości, że mam do czynienia z czystokrwistym szlachcicem ze znanego rodu.
Zajekurwabiście.
Jakby zauważając zmianę w moim nastawieniu, lekko zmarszczył brwi, ale w sposób wyuczony tak, by nie narobić sobie zmarszczek. Uchylił usta, by coś powiedzieć, ale nie dane mi było tego usłyszeć, gdyż nagle w drzwiach trzasnął dźwięk teleportacji, która swoją drogą była w pociągu niedozwolona, ukazując przed nami grupkę osób. Dziwaczna to była wataha, ale z racji tego, że w tym rozpierdolandzie wszystko było "nie tak jak trzeba", przyjąłem ich widok w miarę przyzwoicie spokojnie. Bladoskóre stworzenie ruszyło, zgrabną swoją drogą, dupę i z powarkiwaniem, czytaj; inwektywowaniem na boki, podeszło do swoich. Poczułem się nagle jak kuleczka gnoju toczona przez żuczka. W głowie mi się zakręciło jak na karuzeli dla dwulatków, ale dzielnie trzymałem się prosto. Scorpius rzucił mi ostatnie spojrzenie, takie typu: "Jeszcze się zobaczymy", po czym w gwarze kurwowania zniknął mi za winklem.
Misiasto, kurwa.