Wydarzyło się coś dziwnego. Otóż: jestem z r. już dłuższy czas, ponad trzy lata. Przez te trzy lata po prostu w nią wrosłam. Uczepiłam się i pozwoliłam, aby nasze ciała i głowy powoli i stopniowo się przenikały. Nie sprawiło to, że stałyśmy się jedną osobą, jak mogłoby się wydawać. Przenikanie sprawiło, że widzę jej obecność we mnie, i moją obecność w niej. Ja naprawdę zaczynam wierzyć w to, że mogę jej czytać w myślach (choć nie jest to to oczywiste, filmowe czytanie w myślach. Pożyczyłyśmy od koleżanki książkę z kursu metody Silvy [metoda wydaje się raczej paranauką niż nauką] i mam wrażenie, że nasze mózgi wytworzyły właśnie wspólną falę alfa, na której - cóż - nadają. Teraz w ten sposób czasami próbuję się z nią komunikować. Zdarza się, że się udaje, ale to bardziej zasługa intuicji, jednak, kto wie, jak bardzo nasze umysły się zrosną za pięć lat?).
Patrzę na r. i widzę w niej kogoś, kto mnie uratował, ktoś, kto wyciągnął mnie z paszczy gigantycznej, rozrastającej się pustki. Ja jestem bardzo krucha. Nie chodzi o to, że łatwo mnie zranić, że jestem płaczliwa - bo z reguły kieruje mną racjonalizm, ale życie, boże! Każde wydarzenie związane ze stresem mną turbuje (czasownik od "poturbowany", nie, że się mną martwi), zostawia mnie potrzaskaną, ja po prostu nie umiem żyć bez płaszcza ochronnego, ale wierzę, że wraz z doświadczeniem i czasem nabiorę trochę odporności.
Więc jestem krucha życiowo i gdyby nie r. nie miałabym żadnego wsparcia, w nikim. Nikt nigdy sobie nie zdaje sprawy, jak bardzo ważne jest wsparcie, do momentu aż zostanie całkiem sam, skazany na siebie, i jedyna osoba, z jaką może porozmawiać to tylko on - a i w tym wypadku zainteresowanie problemem rozmówcy nie jest oczywiste. Ona nawet nie musi nic mówić. Wystarczy, że czuję, że jest za mną, myśli o mnie, wystarczy, że chce, żeby mi się udało - a ja już wiem, że nie jestem samotna na planecie Ziemia. Że jest ktoś, kogo obchodzę, ktoś, kto się przejmie gdy upadnę.
Ale wracając do dziwnego wydarzenia. Po tych trzech latach, akurat teraz, się uzależniłam. Jestem taka rozbita kiedy jestem bez niej, taka mała i nieskuteczna, nie mam ochoty ani jeść, ani spać, ani pić herbaty (sic!). Tęsknota jest naprawdę straszna i wyniszczająca. Ostatnio nie mogłam spać z tęsknoty, liczyłam godziny, aż ją zobaczę. Poszłam spać o czwartej, z trudem, z myślą, że jeszcze tylko dwie godziny i będzie przy mnie. W dodatku byłam chora, co tylko intensyfikuje poczucie beznadziei. Tęsknotę odczuwam jako głód (bo nie mam siły jeść), ból głowy (bo nie byłam od trzech dni na zewnątrz, kurwa mać), smak cytrynowych pastylek na gardło (obrzydlistwo). Więc po prostu przeczekuję ten okrutny czas przez wegetację. Pomyślicie zatem: "Lo, to ile Ty musiałaś nie widzieć tej dziewczyny, że dosłownie umierasz z tęsknoty (i głodu)?", i tu nadchodzi największe kuriozum jako odpowiedź - jeden dzień. Dlatego mówię, że się uzależniłam.
Kocham i uwielbiam r. Jest moją przyjaciółką, siostrą, terapeutką, ukochaną. Fajnie będzie, jak będę do niej w końcu mogła mówić żono - mimo, że to trochę żenująco brzmi. Po prostu pomyślcie o swojej żonie, cieplutkiej, w grubym, przyjemnym swetrze, pod kocem, w ciepłym mieszkaniu. Wtulacie się w jej szyje, czujecie zapach skóry, miękkich włosów, jej żelu pod prysznic, trzymacie ją w ramionach i jest wtedy - taka - po prostu wasza. I w tym momencie ciśnie się na usta żona, a nie żadna dziewczyna, czy inne takie. I tyle.