Miałam sen. I to nie był sen o równości rasowej w Stanach Zjednoczonych. Był realny (ale abstrakcyjny jeśli odniesiony do kształtu mojego teraźniejszego życia [na które trochę narzekam, trochę nie]). Spotkałam w nim ją i jej chłopaka - choć chłopak to może nieodpowiednie słowo, trochę zbyt delikatne, a to w sumie starzy ludzie są (ja też już stara dwudziestoletnia). Więc spotkałam ją na ulicy, przypadkiem, w zimie. Ostatni raz - już w prawdziwym życiu - też widziałam ją zupełnie przypadkowo. Wpadam na nią, i zupełnie niepodobnie do mnie, proszę, żeby poszła ze mną, na kawę, na herbatę, wytłumaczy mi wszystko, porozmawiamy, na spokojnie, w końcu tyle się nie widziałyśmy. Niepodobnie do mnie bo ja nigdy w życiu bym czegoś takiego nie zrobiła. Nigdy, wpadając na starego znajomego nie zaprosiłabym go na szybką, spontaniczną kawę. Kiedyś M. tak mi zrobił. Nie rozmawialiśmy z cztery lata, a mieszkamy w tej samej dzielnicy, chodziliśmy razem do szkoły. Któregoś jesiennego dnia wyprawiłam się w jego okolice w celach zarobkowych. Kiedy już wracałam z mojej sprawy zarobkowej, spotkałam M. Wracał z imprezy (godzina 10:00), a więc nie był jeszcze pierwszej trzeźwości. Zagadał mnie, ochoczo chciał poczęstować resztkami alkoholu które miał za pazuchą, po czym zaprosił mnie na piwo tego samego wieczoru. Niestety, trochę ostudziłam jego entuzjazm, bo nie mogłam w tamtym czasie pić, ale tak czy siak postanowiliśmy się spotkać. Potem jak jechałam autobusem, już w inne okolice, w kolejnych celach zarobkowych, pisał do mnie, dał mi swój nowy numer telefonu i aktualizował ze swoim życiem. Czułam się wspaniała i lubiana. Stan zawyżonego poczucia własnej wartości trwał przez ok. 10 (słownie: dziesięć) godzin. W sumie tylko pijaną osobę stać na taką otwartość. Ale ja w tym śnie byłam trzeźwa, co było jeszcze bardziej szalone. W każdym razie ona nie zgadza się, bo mówi, że jest tutaj sobie z tym chłopakiem na wycieczce i nie może. A ja (o zgrozo!) jeszcze ją namawiam, ciągnę za rękę, niemal błagam. Ale stanowczo odmawia. Być może dlatego nigdy nie wychodzę z inicjatywą - bo ludzie mnie odrzucają. Ale nie o tym mowa. Więc odpuszczam. Wsiadam w autobus, zasmucona, z poczuciem, że zaprzepaściłam tak istotną szansę, ale co mogłam zrobić? Nie mogłam jej porwać do tej głupiej kawiarni. Przez szybę autobusu widzę ją, wtedy już z jej chłopakiem. Krzyczy na nią i trochę szarpie. Mam ochotę wyskoczyć z autobusu, ale: a) autobus pędził b) co bym zrobiła? Uratowała przed facetem który jest pięćdziesiąt razy wyższy ode mnie? c) nawet gdybym mogła stanąć w goliatowo-dawidowej walce ona i tak by tego nie chciała. Tu sen się urywa. Pozostawia mnie w potrzasku na resztę dnia. W ogóle nie wiem dlaczego, przecież to we mnie wygasło, już nic nie czuję, ale widzisz, Lo - Twoja podświadomość - o n a czuje! Zrób coś ze swoim życiem. Tkwisz w czymś okrutnym. Ale to tylko tragiczny-patologiczny liryzm, na nic więcej mnie nie stać.