Dwoje ludzi spotyka się po raz pierwszy. Od pierwszego zdania odnajdują w sobie bratnie dusze. Stają się przyjaciółmi. Jednak żadne z nich nie chce się przyznać, że czuje coś więcej. I tak trwają w nieświadomości i odpuszczają sobie. Aż pewnego dnia dzwoni telefon dziewczyny - to on. Rozmawiają i całkiem przez przypadek zdają sobie sprawę że nadal jest między nimi chemia. Spotykają się i już owarcie przyznają się do swoich uczuć. Mają do siebie pretensje, że żadne z nich nie potrafiło się wcześniej odezwać. Prawie się kłócą, bo kiedy wreszcie się przyznali jest już za późno. On następnego dnia ożenił się z inną, mimo swoich wątpliwości. A teraz oboje cierpią.
Brzmi jak scena z filmu? Może i tak. W każdym razie tak się właśnie czuję. Jakbym odgrywałą fatalną rolę w filmie. Nigdy nie przypuszczałabym, że mogę coś takiego przeżywać. Co czuję? Przede wszystkim bezsilność i złość na samą siebie. Niczego nie pragnę bardziej jak tego, żeby cofnąć czas...