wstawiam zdjęcie mojego kota o 5 rano.
Mimo bólu powinnam czuć się totalnie wykończona, zła, zaspana, takie tam.
Pierwszy raz mam tak, że mimo wszystko nie wściekam się na wszystkich o nic (może chwilami), i zdaje się dostrzegać rzeczy których nie widziałam wcześniej. A może inaczej: nie doceniałam.
Zawsze czułam się niemal odrzucona, więc sama przyjęłam postawę "nachalnego nie dręczenia i niewpierdalania się w czyjeś życie". Nie mówiłam o problemach osobom bliskim, a zwłaszcza w oczy więc właściwie zapomniałam jak to się robi. "prosto z mostu" nie wchodziło w grę, bo najprostsze rzeczy potrafię zjebać :D.
Do tej pory nie udaje mi się ta sztuka, a może nie do końca.
Czuję że powoli się przełamuję. Powoli, mimo że nadal odruchowo mówię że "ogólnie", to staram się prostować i z trudem wyjaśniać sytuację. Cieszę się na myśl, że jeśli nad tym popracuję, pozbędę się uprzedzeń nadanych na początku, to będę potrafiła rozmawiać o problemach, i szukać wspólnie rozwiązania.
Pewnego dnia, a właściwie nie tak dawno dotarło do mnie że byłam w zupełnym błędzie. Dotarło do mnie że to wyglądało na upartą pozerę, a wokół mnie są ludzie z którymi mogę porozmawiać, mogę się wypłakać w każdej chwili, przy tej pewności że nie wyrzucą mnie za drzwi czego bałam się od zawsze. I może długi czas minie nim przejdzie to do praktyki, w każdym razie jest chęć zmiany.
Oby tak dalej. Oby więcej takich spacerów o 2 czy 3 w nocy, pierdoleniu o niczym, nazywanie siebie nawzajem "ziomie", żeby więcej wykluło się pozytywnych myśli które nawet mimo bólu, uśmiecham się na ich wspomnienie.
To dobrze, prawda?