Stojąc gdzieśz tyłu sali nie mogłam uwierzyć, jak blisko niego jestem. Na zdjęciu tego nie widać, ale to było NAPRAWDĘ blisko. Pomyślałam wtedy trochę ze smutkiem, że już bliżej być nie mogłam (tak naprawdę mogłam, ale za odpowiednio większe pieniądze xP), a po chwili w mojej głowie pojawił się cichutki głosik pytający "skąd wiesz? Skąd wiesz, że nie będziesz już bliżej, skąd możesz wiedzieć, co jeszcze się wydarzy?"
Jak ja tęskniłam za tym głosem. Za tym uparciuchem, który od lat powtarzał mi, że nie ma rzeczy niemożliwych, że wszystko się może zdarzyć, nawet rzeczy wydawałoby się totalnie niemożliwe. Bo mogą.
Chyba dopiero wczorajsza rozmowa z bratem mi uświadomiła o co chodzi. Dlaczego przestałam w to wierzyć i dlaczego czułam się tak bezbarwnie i bez sensu.
"Musisz znaleźć swoje miejsce w szeregu. Bo każdy je ma i to oczywiste, czasem uda się przesunąć kilka miejsc w jedną lub w drugą stronę, ale po prostu takie jest życie - pogódź się z tym." - ale ja nie chcę. Okej, zapewne to jest fakt, ale jakoś nie potrafię się zmusić do pogodzenia się z taką myślą. Dla mnie to trochę takie "siedź cicho i się nie wychylaj". Ale dlaczego? Nie rozumiem tego.
Nie rozumiem, dlaczego moje absurdalne marzenia i bujanie w obłokach jest bez sensu, skoro sprawia, że czuję się choć trochę szczęśliwsza. Może są rzeczy, które siedzą tylko w mojej głowie i nigdy się nie wydarzą, ale skoro pomagają mi dodać kolorów szarej rzeczywistości, to czy naprawdę to jest złe?
I to wczorajsze gadanie brata, że już nie będzie "pierwszej miłości" i raczej się już nie zakocham i powinnam się po prostu z tym pogodzić i rozejrzeć za kimś fajnym, a nie ślinić się do Azjatów (nie mówił tak dosłownie, ale taki miałam odbiór). I też pytanie: ale dlaczego? Po co mam szukać i się z kimś umawiać na siłę, wiedząc, że to nie jest to, bo moje myśli uciekają gdzieś tysiące kilometrów stąd za kimś, kto nie ma pojęcia o moim istnieniu. Owszem, to jest głupie, ale czułabym się nie fair, po prostu jak oszustka.
Tak, wiem, że zapewne mają rację i powinnam się z tym pogodzić, że życie nie jest takie różowe, jakbym chciała, żeby było. Problem w tym, że gdy to akceptuję, robię się zgorzkniała i nie mogę doczekać się śmierci, bo zapewne pewne rzeczy mnie nigdy nie spotkają. Dlatego chyba jednak wolę uciekać w absurdy swojej głowy i nie myśleć o tym.
Kto wie, co się jeszcze wydarzy. Bo przecież może wydarzyć się wszystko.