Kris w białych włosach. Bo mi się podoba.
Zawsze mam do zrobienia pół miliona rzeczy, kilkaset spotkań z ludźmi, tysiące dram do obejrzenia, metry materiału do uszycia strojów, stosy książek do przeczytania.
Wszystko po to, żeby zagłuszyć to nieznośne uczucie pustki w środku, tej cholernej tęsknoty za bliskością drugiego człowieka.
I jest dobrze, radzę sobie świetnie, trzymam się z daleka.
Ale zawsze ktoś się w końcu zbliża, choć ja sama nawet nie próbuję, patrzy, uśmiecha się szeroko, krzyczy od progu cześć Kasia i co słychać, fajnie, że przyszłaś, super się z tobą rozmawia i w ogóle.
I nie wiadomo kiedy zaczynam czekać na tą jedenastą, aż przyjdzie, wyszukiwać go wzrokiem, nasłuchiwać jego głosu i śmiechu, zakładać szpilki dwunastki, żeby czuć na sobie jego spojrzenie.
A gdy już sobie uświadamiam, że to robię, zanim do mnie dotrze, że to bez sensu, to już jest za późno i tylko palnąć głową w ścianę, bo przecież on ma dziewczynę i jak to się stało, że znowu mnie ktoś zauroczył i dlaczego i po co.
Jak niedobrze, że to znowu się dzieje, a ja nie potrafię unikać go i ignorować, choć siedzę tak daleko.
Jak niedobrze, że im bardziej staram się przejść nad swoimi uczuciami do porządku dziennego i po prostu zachowywać się normalnie, tym jest to trudniejsze, a ja się dławię własnym sercem i mnie zatyka, zupełnie jak nastolatkę zakochaną pierwszy raz.
Właściwie to chyba zawsze zakochujemy się tak, jak po raz pierwszy. Tylko z czasem pozbywamy się złudzeń, że to miłość największa, jedyna i musimy razem być i na pewno będzie happy end.
Jeszcze dwa tygodnie i Livecon, a potem One The Road, może akurat mi przejdzie.
Zresztą, nie mam czasu. Chyba największe kłamstwo, jakie powtarzam sobie od ładnych już kilku lat.