By na zawsze pozostawić w tle to, co piękne, co przynosi najwięcej ukojenia.
Rzadko bywam skora do takich przemyśleń, raczej uciekam od nich, jak najdalej się tylko da.
Boję się tego, co mogę zrozumieć po dogłębnym poznaniu tego jakże dziwnego ucisku w klatce piersiowej, momentów przebłysku, które mijają tak szybko, jak szybko pękają bańki.
Ile jednak można uciekać?
Jestem trucicielem myśli, żądlę, kąsam, unicestwiam jadem to, co się we mnie rodzi, zabijam owoce własnej pracy, męki. Nie pozwalam sobie na ujrzenie piękna. Dlaczego? Z obawy, że piękno będzie zbyt oczywiste, przejrzyste. otoczone optymizmem. dobrem. Nie stać mnie na poświęcenie się bez reszty temu co może, ale wcale nie musi, okazać się tym jednym, jedyynym, pięknem, swoistą utopią. Próbować, błądzić, przegrywać, startować, wygrywać, być, nie być, myśleć, czuć. Czuć. Uczucie.
Czuć uczucie? Niedorzeczność. A jednak. Szkoda tylko, że czasem za późno, czasem na marne, czasem,czasem, czasem.
Co to w ogóle znaczy czuć?
.
Codziennie czuję, że brakuje w świecie jednego małego źdźbła trawy, słońcu brakuje promienia, chodnikowi krawężnika, drzewu liścia, schodom poręczy, ludziom spokoju. Co daje nam spokój? Czyste sumienie? Kręgosłup morlany?
"Mam czyściutkie sumienie i bilet pewny do nieba bram"
A mimo to mój spokój zmącony, niczym jajko rozbełtane. Brakuje tego ukrytego cichego wsparcia, śmiechu, radości, mądrości. Brakuje, z dnia na dzień tak samo. Wcale nie przemijające złudzenie potrzeby posiadania tego, czego nie ma.
Po prostu, brakuje mi tych lat, ludzi, usposobienia, klapek na oczach. Wszystkiego, co kiedyś było moje, a teraz jest po prostu, albo jeszcze gorzej, po prostu tego już nie ma.