Gdy perspektywa obejmuje tylko mnie.
Próbując pozbierać myśli do kupy, sklecić wyraźne zdanie, bez ironii, sarkazmu, cynizmu i innych dziwnych zamieszań językowych.
Gdy usiądę sama, popatrzę na wszechotaczające mnie nic, zdam sobie sprawę, że nie ma nikogo, nic, nawet malutkiej brzytwy, nie mówiąc już o desce, ratunku. Krótki rachunek sumienia, nie zwykłam długo rozmyślać nad błędami. Nerwowo przewracając w rękach czymś, co wydawałoby dawać mi ukojenie, patrzę naraz na "przed, teraz, później". Przed nie robi mi wyrzutów, w końcu i tak już źle się czuję. Teraz potęguje strach i cierpienie. Wiem, że nie chce, ale jednak. Jestestwo boli. Później jest najgorsze. wielka czarna, jakby woda, wciąga mnie ogromnym wirem i nie chce dać nawet chwili na oddech. Widzę, że brzeg daleko, za daleko, jak dla mnie. Brakuje tu ostatniego słowa. "Czy". Czy dam radę, czy warto, czy warto, czy warto, czy dam radę. Czy jest ktoś, kto ukoi mój ból? czy na tym pieprzonym drugim brzegu stoi mój przyjaciel i tylko czeka, aż wyrwę się z opresji? Sama, bo sama potrafię najlepiej.
Ostatnie Czy jest najgorsze. Odwołuje się do tego, czy zostawić wszystko, co przyczyną rozterek, czy poddać się w walce o coś, co może dać mi chociaż ułamek szczęscia?
Rzucę myśli na wiatr, dojrzeją, spokojne, niczym ostoja, utopia, wrócą do mnie i wyznaczą mi nowy kierunek.