[Piccadilly Circuis, Londyn, maj 2010, by ja]
W niedzielę był bardzo leniwy dzień. Karolinka wstała o 14. Tak, tak, zgadza się - tak późno. Pomijamy fakt, że przez kolejne cztery godziny nie chciało się jej ruszyć z łózka, przez co przeleżała do 18.00. Mało brakowało, a jej plany wycieczkowe (o których za chwilę_ spełzłyby na niczym. No cóż, lekkie wyrzuty sumienia i to, że Hari nie chciała nikomu zrobić przykrości spowodowały to, że przezwyciężyła żelkowe lenistwo i poszła się wykąpać. Pierwszy krok. Drugim krokiem było spakowanie się do wielkiej torby. Zmieściły się do niej tylko ciuchy i dlatego musiałam zatrudnić drugą wielką torbę, która pomieścilaby wszystkie moje podręczniki i zeszyty (i tutaj dopiero widać, jak dużo my tego musimy nosić. Pomocy!).
Około godziny 20.00 żelka pojechała na miasto. A właściwie do centrum miasta, do babci i dziadka, żeby tam na tydzień zamieszkać. Wszystko pięknie, fajnie. Lekcje zostały odrobione w jakieś piętnaście minut, potem do 22.00 było siedzenie przy komputerze i gadanie ze znajomymi, jak to zwykle bywa. Później tylko pójście spać, jako że dziadkowie są specjalistami we wczesnym chodzeniu spać, a i ja byłam nieco przymulona. Mówię - czemu nie. Poszłam lulu.
Bardzo szybko okazało się jednak, że pójście spać nie będzie takie proste. Cyk, cyk, cyk... A właściwie tik, tak, tik, tak zegarków (budzików czy jak to tam nazwać). Otworzyłam lekko zaspane oczy i próbowałam dociec, z której strony owy hałas dochodzi. Zlokalizowałam źródło - przyczynę usunęłam (chowając niesforny budzik do szafki). Położyłam się z błogim wyrazem twarzy i myślą "No, teraz sobie usnę", ale NIE. Dalej było słychać rozlegające się w całym pokoju, głośne tykanie zegara. Następny budzik został zlokalizowany i usunięty z pola widzenia. Ku radości Hari-chan, która podjęła kolejną próbę pójścia spać. Pomijamy fakt, że w zakamarkach pokoju czaily się jeszcze inne mordercze, tykające budziki. Wypadek pod oknem! Karetka, straż pożarna, policja i te sprawy. Żelka skapitulowała. Zasnęłao się jej dopiero o 4 nad ranem, ale wstało o 6, gdy pierwsze tramwaje zaczęły nawiedzać wrocławskie ulice. Brr.
Poniedziałek? Jak poniedziałek. Ścisk w tramwaju przez pierwsze dwa przystanki. Szpilki nie szlo wcisnąć. Hari udało się nawet na zakręcie usiąść na kolanach biednemu, przystojnemu, niczego nie spodziewającemu się studentowi. Jeszcze raz cię z tego miejsca przepraszam - wypadek przy pracy. Gdy zaś tłok się rozluźnił, pijana kobieta z piernikowym sercem i różową parasolką dała o sobie znać, śpiewając znane biesiadne szlagiery (do których, uwaga uwaga, od wczoraj zaliczamy "My wrocławianie, my wroclawianie...") i prosząc ludzi, żeby się z nią napili. Interesujące.
Potem tylko się dowiedziałam, że w czwartek muszę zaliczać Talesa, żeby mieć 3 na semestr z matmy. A tak, to luzik. Pani Iga zamyka bufet na przyszly tydzień! Chce zagłodzić uczniów. Ano i list do Jerzego Buzka za nazwanie go złodziejskim Niemcem, czy jak to szło. Pozdro...
A wieczorem? To już tylko choroba i niezbyt tryumfalny powrót do domu. Ból gardła odbierający głos (powodzenia sobie życzę w Fabryce Gwiazd...), totalna zmuła i nieprzytomność...