


Noooo i się rozchorowałam.
Tak lekko so far.
Nienawidzę swojej niedojebanej odporności.
Nie idę do pracy.
Dobrze, że to tylko jeden dzień.
Powiedziałabym, że mam więcej czasu na nadrobienie rzeczy na uczelnię, ale jestem naćpana paracetamolem i nie ogarniam co się dzieje dookoła...
No i nie mogę sobie nie jechać na sobotnie zajęcia i kolokwium.
A z moich wyliczeń wynika, że żeby zdążyć ciopciągiem, muszę wyjechać z domu o 6.
A wrócę po 22...
Tak to jest bez nocowania.
Wracamy do rzeczywistości.
Oczy mi łzawią, mam katar i zatkane uszy od wczoraj, no i gardło mam takie dziwne.
I do tego brak kociego wsparcia...
Cholernie przykre.
A jutro okres, to będzie super combo...
Jutro też brat ma urodzinki, a jeszcze mu nic nie kupiłam ;_;
Cóż, mam na to dzisiejszy dzień :3
Dobra, odpalam The Sinner na Netflixie i próbuje zrobić... nwm... coś... cokolwiek.