5 najgorszych dni mojego życia :
Nawet nie wiecie jakim był człowiekiem. Nie macie pojęcia. Mineło już tyle czasu, i jednak rany zdąrzyły się jakoś zagoić.Jestem w szoku, że myśląc o nim mam usmiech na twarzy i łzy szczęścia w oczach.
Nigdy nie zapomne tamtego miesiąca.
Wracałam ze szkoły, rzucałam torbę do pokoju krzycząc, że już jestem, a potem dopadałam babcie:
-Jest już lepiej? -pytałam, na co babcia zawsze kręciła ze łzami w oczach głową.Biegłam potem do niego, lekko kładąc głowę na jego brzuchu.Czasami drzemał,czasami patrzał w ścianę, ale zazwyczaj czekał na mnie.
-Tęskniłam za Tobą, wiesz? -pytałam, a on ręką gładził moje włosy. Pamiętam, jak się łudziłam. Byłam pewna, że z tego wyjdzie. Przeciez zawsze wychodził. Lekarze pare lat temu dali mu tydzień życia! Dzień w dzień schemat się powtarzał. Pewnego dnia jednak było trochę inaczej. Wpadłam, zadałam standardowe pytanie i poszłam do Niego. Uśmiechnął się lekko i wskazał kalendarz.
-Tak? -spytałam wstając i ściągając kalendarz ze ściany. Podałam mu go. Postukał palcem w date. -okey, jest 12 kwietnia,ale co z tego? -zapytałam. Ale on przecież nie mówił, rak krtani przyczynił się do jej usunięcia.Postukał jeszcze raz. Głęboko się zamyśliłam i mi się przypomniało.-No tak! 12 kwietnia! Już idę po klocki. - nie dyskutowałam z nim jak rok temu, że jestem na to za stara. Nie kłóciłam się, że to wstyd. Biegiem przyniosłam sobie krzesło i podstawiłam je do szafy w przedpokoju.Wyjełam worek klocków i wróciłam do Niego. Uśmiechnął się do mnie, a ja zdałam sobie sprawę, że go tracę. Że zwykła grypa osłabiła go strasznie. Pamiętam, że ułożyłam podstawę domu,a dziadek zamontował tylko jeden klocek - na więcej nie miał już siły.. Chwyciłam go mocno za rękę i wyszeptałam, że sama to dokończę. W sumie.. To nasza taka tradycja. Z dziadkiem, jak byłam mała zawsze budowałam domy z klocków. Zawsze. Dzień w dzień. Pamiętam, że jak miałam chyba 7 lat, i usłyszałam o tym,że 14 luty to dzień zakochanych, spytałam dziadka czy np.12 kwiecień mógłby być naszym dniem klocków. Pamiętam, jak zabłyszczały mu oczy,i z radością pokiwał głową. Tak oto, w ten sposób każdego 12 kwietnia budujemy.. wróć.. budowaliśmy domki z klocków. Tamtego dnia nie wiedziałam jeszcze, że to ostatni raz jak go zbudowaliśmy.. Pamiętam kiedy 16 kwietnia zadzwoniłam jak zawsze domofonem. Odebrała mama. Płakała.
-Mamo, co się stało? -spytałam przejęta.
-Szybko, Wiktoria, szybko! -odpowiedziała i otworzyła mi drzwi. Droge na czwarte piętro pokonałam błyskawicznie. Zauważyłam, że dziadek kona. Wezwana karetka nie przyjeżdzała od ponad pół godziny.
-To nie możliwe..-powtarzała w kółko babcia. Mama tuliła dłoń dziadka,a wujek płakał. Ja stałam w przejściu i patrzałam jak mój świat się wali. Nic nie mówiłam, z czasem przestałam cokolwiek słyszeć. Widziałam tylko jego, widziałam jak ciężko oddychał.
-Boże.. Ratuj go.. -powiedziałam sama do siebie. Chwile później na górę weszło dwóch ratowników. RATOWNIKÓW ! Kiedy mój dziadek potrzebował lekarza.
-Gdzie jest lekarz? - spytała matka.
-Jest zajęty.Takich umierających jest dużo.-odpowiedział ratownik. Nie wiedziałam co robie. Nie myślałam o tym. Podeszłam do niego i z całej siły uderzyłam go w twarz. Chwycił się za policzek i chciał coś powiedzieć, ale zamknął usta zobaczywszy moją mine.
-Niech. do . Kurwy. Przyjedzie. Tu. Lekarz. - wysyczałam do niego mierząc go spojrzeniem. A on, wyjął telefon i szybko gdzieś zadzwonił. Nie mineło 5 minut a pod dom podjechała wkońcu duża karetka, nie mineło 7 minut, a dziadek był już na noszach. Pamiętam, że stojąc w oknie i patrząc jak go zabierają czułam jak mój świat legł w gruzach. Zrobiłam to, co kazało mi serce. Zadzwoniłam do Marty.
-Marta. On umiera. Ja wiem, że On tu nie wróci..
-Jezu. Wika. -usłyszałam jej pełen współczucia głos.- Napewno mu pomogą! Teraz są takie sprzęty..
-Nie Marta. -przerwałam jej. -Ja to czuje. To koniec.
-Zaraz będę. -odpowiedziała.
-Nie, dzięki. Chce być sama. -rozłączyłam się. Zakazałam sobie płakać. Nie miałam na to czasu. Podeszłam do babci i mocno ją przytuliłam.
-On wróci. On wróci. On przecież wie, że ja bez niego nie dam rady.. -płakała mi w ramie. A ja ponownie poczułam, że go trace.
-Babciu! Pójdę do kościoła. Pomodle się. Bóg nam pomoże ! - nie czekałam na odpowiedz. Biegłam, przepełniona nadzieją. Przecież byłam dobrą katoliczką, przecież Bóg jest wszechmocny i na pewno mi pomoże! długo klęczałam w Kościele odmawiając wszystkie znane mi modlitwy.Wróciłam do domu, babcia spała, a mamy i wujka dalej nie było. Oby dwoje mieli wyłączone telefony. Ale ja sie już nie martwiłam. Czułam ,że będzie dobrze. Że dziadek wyzdrowieje, bo przecież zwróciłam się z tym do Boga.Dopiero o 23 obydwoje przyjechali do domu. Pamiętam, że wujek obejmował mame. Z dziadkiem było z godziny na godzinę coraz gorzej, nie dawali mu szans,że dożyje rana. Pamiętam jak ubrałam buty i wyszłam z domu. nie pamiętam natomiast tego jak i kiedy znalazłam się w moim miejscu. Wiem, że wyłam. Pamiętam jak upadłam na kolana i trzymając się za ramiona wyłam z ogromnego bólu jaki czułam w sercu. 'To sie nie dzieje naprawdę' powtarzałam. Było zimno, bylo mokro.. Wróciłam do domu przed pierwszą, mama o nic nie pytała. Przytuliła mnie mocno i spytała, czy chce jechać się z nim pożegnać. Zaprzeczyłam. Nie byłam w stanie. Kiedy wyszli, a ja zostałam sama zrozumiałam, że popełniłam błąd.Szybko zbiegłam po schodach ale zobaczyłam, że mama już odpaliła silnik. Wbiegłam na parking, prawie wbiegając jej pod koła. zachamowała z piskiem. Nic nie powiedziała, kiedy wsiadłam. Nic nikt nie mówił. Jechaliśmy w pełnej ciszy. Przed oiomem zgromadziła się już moja cała rodzina. Nie pozwolili nam wejść do dziadka i się pożegnać. Bo było za późno. Pamiętam jak cholera mnie wzieła kiedy zdałam sobie sprawę, że dziadek umrze samotnie.Wyszła do nas pielęgniareczka i zimnym tonem kazała nam spadać.
-Jeb się głupia suko.-powiedział mój kuzyn, a ja zaskoczona spojrzałam na niego. Tak, dokładnie to chciałam jej powiedzieć.
-Słucham? -spytała swoim piskliwym głosikiem
-Mam nadzieję, że Ciebie też to spotka.-powiedziałam i odwróciłam się na pięcie. Wyszłam ze szpitala. Cała moja rodzina zebrała się pod szpitalem.wszyscy płakali. Spojrzałam na ich twarze i poczułam skrywaną nienawiść. Olali go. Przez cały czas czekał na nich, na ich gościne a oni stale zajęci gonili to do pracy, to do swoich przyjaciół . Na niego nigdy nie mieli czasu, a teraz śmieli stać tu i go opłakiwać. Ruszyłam przed siebie.
-Wiktoria! -słyszałam, jak wołała mnie mama.
-Wiktoria! - krzyczał ktoś z rodziny, a ja przyspieszyłam tempa. Kiedy usłyszałam, że mama biegnie w moją stronę pobiegłam ze wszystskich sił.Jak najszybciej umiałam, jak najszybciej mogłam. Wbiegłam do lasku, który znajduje się przy szpitalu i z wycienczenia padłam na ziemie.Okładałam ją pieściami, dopóki nie dostrzegłam, że całe dłonie mam poranione. Chciałam umrzeć. Chciałam tam leżeć i nie wstawać.Poczułam jednak, że ktoś mnie chwyta i podnosi z ziemii.Otworzyłam oczy i powiedziałam :
-Powiedz mi, że on nie umrze. Proszę. - po czym straciłam przytomność. Obudziłam się rano, we własnym łóżku, zastanawiając się dlaczego tak strasznie szczypią mnie ręce. Podniosłam je, i wtedy sobie przypomniałam. Zerwałam sie z łózka i dostrzegłam, że przy biurku siedzi mama.
-Czy On.. czy on.. - nie chciało mi to przejść przez gardło.
-Nie. Postanowili przeprowadzić operacje..-spuściła głowę w dłonie i rozpłakała się. Nigdy nie widziałam, by mama płakała. jest bardzo silną kobietą. Pamiętam jak zdezorientowana wstałam i przytuliłam ją mocno.Płakałyśmy obie.Nie poszłam do szkoły. Nie przygotowywałam się do egzaminów. Wszystko stało się nie ważne. Ignorowałam telefony od przyjaciół, więc przychodzili do mnie. Wieczorem pojechaliśmy do szpitala. Lekarz, który wyszedł z nami porozmawiać miał pokerową twarz.Odezwał się po chwili .