To będzie długa, ciężka notka. Taka, której ani nie chce się pisać, ani nie chce się czytać.
Moje życie zmienia się w szaleńczym tempie. Wiecie jak to jest? Żyjesz sobie spokojnie, użalasz się nad sobą "jak to nie masz ciężko" aż nagle okazuje się, że to wszystko było niczym? Że problemy się dopiero zaczynają?
Zniszczyliście mnie. Wszyscy. I wy, którzy odeszliście i wy, którzy zostaliście by obrzucać mnie błotem. Zmiażdzyliście mnie dogłębnie. Udawałam, zgrywałam twardziela. Wrzuty? Nie dotykały mnie. Pozornie. Krytykowaliście wszystko. Nabijaliście się z wszystkiego. Z moich bolesnych porażek zrobiliście pośmiewisko. Temat plotek, coś, o czym można by gadać. Nie spostrzegłam nawet kiedy z pewnej siebie dziewczyny stałam się przerażoną dziewczynką, która codziennie siadała przed komputerem i czytała lawinę złych komentarzy.. Zawsze byłam "za". Za głupia, za pusta, za gruba, za... Najgorsze, że zaczełam w to wierzyć! Bo skoro anonim pisze mi codziennie jaka to nie jestem - moża ma rację? Od zawsze zmagam się z kompleksami, więc kiedy ktoś ukuł mnie w czuły punkt - nie dałam sobie z tym rady. Doszły silne leki, które pomagały mi rano wstawać. Kładłam się smutna, wstawałam smutna i byłam smutna pomiędzy. Biczowaliście mnie, że wymyślam wyjazdy za granicę a siedzę w domu. A ja nie mogłam wstać. Rozumiesz to czytelniku? Za każdym razem, kiedy wszystko było gotowe do wyjazdu popadałam w taką ciemność, że jedyne czego chciałam to umrzeć. I to nie takie dziecinne " wezmę żylekę i się potnę" a poważne próby samobójcze. Trwałam w niesamowitych ciemnościach a wszyscy w koło krzyczeli "WEŹ SIE W GARŚĆ!". Jaką kurwa garść? Dopiero p.Piotr nie tylko nie kazał mi stanać na nogi, ale pozwolił sobie poleżeć. Kiedy płakałam mu, że nie mogę, że mam olbrzymie długi, że muszę wziąć się w garść - spokojnie mówił "to tylko pieniądze" i pozwalał mi zostawać w domu. Zamknąć się. Uciec od świata. Popełniłam wtedy błąd. Bo zamiast skupić się na leczeniu własnych ran - pozwalałam wam abyście zadawali mi ich więcej. Po cholerę był mi ten cały ASK?! Czasem walczymy z czymś, co nie ma nawet kształtu. I ja porwałam się na taką "walkę z wiatrakami". Walczyłam z każdym niemiłym "pytaniem". Z wrzutami co do mojego wyglądu, zachowania.. Ale wiecie co? Dopiero teraz, leżąc w szpitalu z chorą na raka panią Anią ( która jest w wieku mojej babci) i z Moniką (wyniszczoną poniekąd ze swojej własnej winy) zrozumiałam. W końcu zrozumiałam, że to nie ważne. To nie istotne, że jestem osobą otyłą. Nie bójmy się tego słowa. O T Y Ł A. Ważę więcej niż bym chciała, walczę z tym od wieeelu lat a i tak kończy się klęską. To nie istotne. Po tylu latach, nadeszła w końcu do mnie akceptacja samej siebie. I teraz wiem, że swiat może się ze mnie śmiać. Może mnie nie akceptować, ale dopóki to JA będę żyła w zgodzie z samą sobą - będzie wszystko w porządku. Dlaczego mam nie nosić sukienek i spódniczek, które tak kocham? Przez kilogramy? Celulit? Przecież życie to nie tylko figura. Mogę ubrać sobie sukienkę do kostek, w której będę wyglądała jak trzydrzwiowa szafa i czuć się dobrze. Nie widzę najmniejszego sensu w narzekaniu, a już w szczególności w narzekaniu na to, że pada deszcz albo że podłoga jest twarda, kiedy się przewrócimy. Jednym z czynników osiągnięcia szczęścia jest zdolność zaprzestania narzekania na rzeczy, na które nie masz wpływu. Owszem, zaraz pewnie mnie zajedziecie, że na moje kilogramy to akurat mam wpływ, bo wystarczy przestać żreć i zacząć ćwiczyć. Ale to nie wszystko jest takie łatwe. Owszem, mogę zmienić dietę, mogę zmienić tryb życia.. ale jak zmienie hormony, które przyjmuje od stycznia? I przez które w tak krótkim czasie ( w pół roku) przybyło mi ponad 10 kilo? Wszyscy chcą szczęścia. Nikt nie chce bólu. Ale nie można mieć tęczy bez odrobiny deszczu. Dopiero patrząc na cierpienie moich "szpitalnych koleżanek", dopiero sama cierpiąc - zrozumiałam, jak puste było moje narzekanie na mój wygląd. I wiecie co? Dziś kupiłam sobie przepiękne sukienki i spódniczkę. I będę je nosić. Trudno, że mam w nich tak ogromną pupę, że aż żal patrzeć. Przeszkadza? Nie patrz. Ja czuje się w nich świetnie.
Nie tylko mój wygląd był powodem waszych drwin.
Także mój związek. Bo co? Bo nie dojrzeliście do tego, że miłość jest siłą wyższą i nie da się jej kontolować? Bo tak bardzo krzywdzą was umieszczane przeze mnie zdjęcia, na których jestem SZCZĘŚLIWA? Kochamy wciąż za mało i stale za późno. Nigdy nie zrozumiem ludzi potępiających nas ze względu na orientację pod kontem zasad religijnych. Co mówi wam wasza religia? Jak być Żydem? KAtolikiem? Czy może istotą ludzką? Staram się być dobrym człowiekiem. Czy to nie wystarczy?
Czepiacie się, że nie umiałam otwarcie mówić o porażce Art&Cafe.. Ale czy chociaż raz zastanowiliście się, jak to jest - stracić coś, co miało zmienić wasze życie? To nie była tylko kawiarnia. To było moje marzenie. Marzenie, które się nie spełniło. I sama myśl o tym, sprawia tak wielki ból, że nie jestem w stanie o tym pisać. Nie lubię roztrząsać spraw setki razy& więc starałam się uciec od problemu. W końcu jednak musiałam się z nim zmierzyć. marzenia, za którymi gonimy i rzeczywistość, która podąża za nami& są jak linie równoległe nigdy się nie spotkają.. Moja kawiarnia była pomyłką. Była rozczarowaniem. Piekłem moim była.
Bolało jak diabli.
Czepiacie się wszystkiego.. Że pracuje tylko w weekendy, podczas gdy inni pracują w urzędach. Ale wiecie co? Ja moją pracę weekendową w biurze zdobyłam dzięki moim umiejętnościom, uporowi, dzięki SOBIE a nie znajomościom. Nie mam solidnego kręgosłupu w formie rodziny, moi rodzice nie mają swojego biura w którym mogłabym pracować. Nieee.. Ja osiągnełam to co mam SAMA.
Robicie ze mnie szmatę bez uczuć. Nie jestem taka, serca nie mam z kauczuku.
Ale znów - po co ja o tym piszę. Sama nie wiem, może dlatego, że odczułam potrzebę wygadania się eterowi i pikselom. Nie ma co udawać, wszyscy jesteśmy dla siebie tylko pikselami o dobrze zbudowanym kodzie. A może liczymy na to, że przydzie jakaś nowa siła i pozamiata po nas te brudy?
Wierzę, że w końcu będzie dobrze. Wierzę, naprawdę wierzę. Ale wiara to nie medycyna. Wiara nie wystarczy.