Odwróciła się.
Jego zarys znikał w powietrzu cyjanowej niedzieli. Może chciała ujrzeć jego biegnącego w jej stronę? A może chciała zobaczyć jego martwe spojrzenie?
Zobaczyła tylko autobus pełen szarych , brudnych ludzi.
Jedenasta.
O jedenastej poszedł sobie.
O jedenastej pomachali sobie tak na dowidzenia.
Tak naprawdę miło.
Bez cienia urazu.
Jedenasta uderzała mnie jak wielki młot stworzony z mojej własnej chorej imaginacji.
Co jeśli on rzeczywiście pobiegnie za nią?
Co jeśli ona pobiegnie za nim?
Pieprzona jedenasta zbyt długo trwa.
Szła w moim kierunku, lecz zdawało mi się jakby stała w miejscu. Jakby znikała w powietrzu tej niedzieli.
Cyjanowa jedenasta.
Martwa jedenasta.
Chora jedenasta.
Ale wciąż ta sama jedenasta.
- Już. – usłyszałem jej glos. Nie patrzyła na mnie.
-Zaprowadź mnie do domu. – Spojrzała się na mnie dziwnie. Poczułem jej zimne ręce na twarzy. Długie palce jak u pianistki delikatnie muskały mój policzek. Zbliżyła swoje usta do moich.
-Jesteś moim światłem…- szepnąłem. Pocałowała mnie. Wzięła mnie za rękę i poszliśmy do domu. A kiedy zasnęła tuż obok mnie, dotykając swoim nagim ciałem mojego zdałem sobie sprawę, że jest światłem…
… światłem które kiedyś się wypali.
„Jedenasta zero, zero.”
oll rajgst rezerwed baj mi:
maj foto
maj tekst
Koporajt nat ołrajt