Wnioski, z niektórych życiowych lekcji wyciągamy bardzo późno. Za późno. Na tyle późno, by nie móc już z tym nic zrobić. Choć bardzo by się chciało. Pomyślałem, że każdy z tegorocznych maturzystów mógłby powoli zacząć robić licealny rachunek sumienia. Rozliczyć w nim powinien się nie z lenistwa, ocen niedostatecznych, wagarów itp., ale z rozmaitych innych rzeczy, których się żałuje mniej lub bardziej.
A czego może żałować licealista? Lista mimo wszystko długa nie jest, a kolejne jej punkty zalężą od indywidualnych przeżyć. Podstawą mogą być urwane filmy i nieprzyjemne konsekwencje z nimi związane, przypływy nagłego uczucia pod wpływem alkoholu (ile to już kobiet padło ofiarom romantyków na % rodem z Las Vegas), "niedokończone" przyjaźnie - tych jest z pewnością mnóstwo, zawody miłosne, których niekoniecznie musieliśmy się stać ofiarą.
Chociaż właściwie czy warto tego wszystkiego żałować? Idealista mógłby powiedzieć, że nie: wyciągnąłem z tego naukę, tę najważniejszą, bo życiową. Ja przez szacunek do tych wszystkich osób, które stanęły na mojej licealnej ścieżce pewnych rzeczy żałować będę. Ba, powiem więcej - może i nawet podziękuje - za tą najważniejszą, bo życiową naukę. A tą długą, trzyletnią lekcję, będącą kontyunacją poprzednich długoletnich zajęć można nazwać "Dojrzewanie". O ironio. Im więcej wpadek, ocen niedostatecznych i nagan za zachowanie podczas tych zajęć, tym więcej jesteśmy w stanie się nauczyć. Bo taka jest ta życiowa lekcja i rzeczywistość: dla prymusów tutaj nie ma miejsca. Bardzo istotna jest także praca w grupie: jeśli po trzech latach w LO wyjdziesz po za mury szkolne tylko ze świadectwem maturalnym możesz uznać ten czas zmarnowany. Bo matura w obliczu tego wszystkiego jest faktycznie bzdurą . Wychodząc ze szkoły jako średnio wykształcony odludek utoniesz i będziesz jednym z tych przegranych, którym jednak samotność doskwiera.
Na zajęciach z dojrzewania nie powinno się także ściągać. Życie czyimś życiem (występujące w przyjaźniach damsko - damskich typu "papużki nierozłączki, facetów też to dotyka) jest właściwie przyjemne. W błogim stanie nieświadomości odnosisz czyjeś porażki i sukcesy, dokonujesz czyichś miłosnych podbojów, zakochujesz się i rozczarowujesz miłością czyjąś, by obudzić się na końcu z ręka w nocniku z zapisanym pamiętnikiem zawierającym biografie swojego najlepszego przyjaciela. Rozumiecie o co chodzi? O ten stan, kiedy w Twoim życiu nic się nie dzieje, a przyjaźń polega na wsiąkaniu przez Ciebie jak gąbka wszelkich nowinek drugiej strony, gdy na pytanie "co u Ciebie?" czujesz się, jakby zadali Ci je rodzice i odpowiadasz lakonicznym "wszystko okej".
Do nauki powinniśmy się przygotowywać przez wszystkie lata. Życie na pół gwizdka jest dobre dla ludzi chcących żyć w systemie pełnym marionetek. Jednak to temat na inną dłuższą dywagację. Czyli krótko i na temat: żyć należy pełnią życia, bo tylko w takiej sytuacji możemy zaliczyć wszystkie przedmioty.
Kończąc swój wywód pragnę powiedzieć Dziękuje tym, którzy mnie czegoś nauczyli i Przepraszam tych, u których egzamin oblałem. Wszyscy jesteśmy swoimi życiowymi egzaminatorami. Jaką ocenę mi wystawiacie?