Nie sprzątam. Nie czytam. Porzuciłam nawet pirografię. Tak, wypaliłam dzisiaj tylko dwa listki okrywające ramię Ewy. Przykre.
Ostatnio miałam świetny wieczór. Była burza, a ja się tak długo śmiałam, jak nigdy. Dłużej niż kiedyś na matematyce w gimnazjum, dłużej niż u cioci Ani, dłużej niż z Pawła udającego strusia, dłużej niż nie wiem, co tak rzadko się śmieję. Naprawdę się wtedy śmiałam i nie mogłam przestać. Musiałam wyjść, żeby się uspokoić. Doprowadziłam siebie do granicy śmiechu i płaczu, gdzie w końcu udało mi się opanować swoje emocje. Brzuch mnie już nie bolał i mogłam oddychać normalnie. Wiedziałam, że śmiech może być nauką, ale nie zdawałam sobie sprawy, że jest aż tak niebezpieczny. Powód mojej wielkiej radości jest absurdalny. Śmiałam się ze śmiechu drugiej osoby, po czym ona śmiała się z mojego i śmialibyśmy się bez końca, gdybym nie wyszła. Śmieszne.
Chodzi za mną coś bardzo dziwnego, a mianowicie pewna Pani o imieniu : wybierzsobiewkońcustudiaalbochociażprzedmiotymaturalnebojużjestprzecieżsierpień. Zatruwa mi życie.