Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało - moje życie to jest suma wypadkowa.
Notorycznie ocieram się o sztukę od najmłodszych lat. Cieszę się, że żyję w czasach, kiedy wyrażanie siebie jest dowolnością i wolnością, jednak ta wolność ma swoją mroczą stronę.
Cechuje mnie niesamowity brak wiary w siebie.
Najmocniej daje się to odczuć tuż przed podjęciem wiodącej decyzji, która być może zmieniłaby wszystko.
Czuję dozę zazdrości, gdy widzę, że komuś idzie lepiej - i od razu ukrócam tę myśl - bo nie chodzi o to, że to "takie polskie", ale ja zazdroszczę& tej wiary w siebie, tego zdrowego egoizmu - czegoś co blokuje mnie permanentnie przed działaniem. Mogę zorganizować wystawę - dlaczego tego nie robię? Bo boję się, że nikt nie przyjdzie, że to nikogo nie obchodzi. Wciąż potrzebuję tego poklepania po ramieniu i zapewnienia, że jestem dobra. To brzmi jak scenariusz to bardzo nudnej i smutnej komedii - smutna komedia? Toż to oksymoron.
Sztuką były dla sześcioletniej mnie zamalowane bloki rysunkowe, skrzętnie przynoszone co dnia do domu, by kończyły w piecu jako rozpałka, bo i tak namaluję nowe. Sztuką były występy teatralne, których nikt nie oglądał, wiersze mówione w szkole, których nikt nie słuchał. Sztuką był dla mnie dyplom zaliczony na 4, tylko dlatego, że chciałam go zabrać. Mam go z resztą do dziś i wożę wszędzie ze sobą - nie wiem po co, bo nie pasuje do wystroju.
Artyści są samotni.
To trochę duszące, męczące i frustrujące. Sama sobie odbieram szansę na coś ciekawego, dobrego czy przełomowego, bo boję się zmian i tego, że sobie nie poradzę.
Odbijam się od ścian, zmieniam prace, szukam sama nie wiem czego. I nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie - czego tak naprawdę chcę? Ale tak... naprawdę.
Wobec kogo mam być asertywna, jeśli nie wobec siebie?
Chciałabym, żeby ludzie kochali moją sztukę taką jaka jest, żeby ktoś docenił godziny spędzone przy płótnie. Nie chcę wpaść w marazm i działać rzemieślniczo, jednocześnie perspektywa robienia tego co kocham jest bardzo kusząca. Wena jednak jest kapryśną kochanką, bo dziś jest, a jutro jej nie ma i może nie być miesiąc czy nawet rok. Bywały momenty, że ołówki czy farby kurzyły się miesiącami, bo nawet nie mogłam patrzeć w ich kierunku, o używaniu nie wspominając.
Czy supły w mojej głowie to jeszcze standardowe przemyślenia artysty czy już zaawansowana choroba psychiczna?
Artysta... kim ja jestem, żeby tak się nazywać? Czy to nie tytuł, który powinni nadać mi inni ludzie? Snuje się za mną taka ponura myśl, że nie warto.
Ot przemyślenia ciężkiej głowy.
____________
"Silna, pomimo kruchego wyglądu"
"Zpoczuciem humoru"
"Super pozytywna / radosna"
"Delikatna, wrażliwa na piękno"
"Stanowcza"
"Świadoma"
"Piękny kolor włosów"
"Uśmiechnięta"
"Delikatna, wrażliwa, mądra"
"Bardzo ciepła i pogodna"