Moje ciało się rozpada.
Kontempluję własną śmierć leżąc na zimnej, brudnej podłodze.
Rozpadam się jak tandetna podróbka Barbie,
sprzedawana w promocjach w chińskich supermarketach.
Cindy, Greta czy jak jej tam na imię.
Codziennie zwracam swoje wnętrzności do kibla,
czeszę włosy i za każdym razem mam w dłoniach garść tych,
co mi wypadły.
Nie jem, nie piję.
Po prostu umieram.
Moje ciało pokrywa się bąblami,
skóra blednie, a ja odrywam jej martwe płaty.
Każdego ranka i wieczora modlę się do sedesu głową w dół.
Znalazłam sobie nowego Boga.
Rozdrapuję rany.
Leżę na ziemi, brudnej ziemi i płaczę.
Nikt już tutaj nie wchodzi, nie ogląda mojej twarzy.
Zasypiam z głową we własnych odchodach,
bo nie mam siły wstać i pójść do toalety.
Czasami czuję robaki spacerujące po moim ciele,
ale nie chcę ich zrzucać.
Śmierć przychodzi cholernie wolno.
Wolałabym by już dawno wpadła i zabrała mnie ze sobą.
Zsiniały mi usta.
Oczy przestały mieć jakikolwiek wyraz.
Czasami śni mi się biała łąka.
Na której leże w białej sukience,
rozpuszczone włosy,
czysta,
uśmiechnięta.
A później budzę się i widze siebie na tej cholernej podłodze.
Znowu wymiotuję.
Nie udało mi się tym razem dobiec do toalety.
Zwymiotowałam we własne dłonie.
Gdy zgłodnieję nie będę musiała iść do kuchni.
I wolałabym, aby ktoś wszedł i mnie zabił,
bo za długo już kontempluję własną śmierć.
I nawet w trumnie nie będę wyglądać pięknie.
Jak umrę to przecież przez kolejnych kilka tygodni nikt mnie tu nie znajdzie
Marilyn Manson - Devour.